Recenzja

Ronnie Wood: Ktoś na górze mnie lubi

Obrazek tytułowy

Ronnie Wood Somebody Up There Likes Me, reż. Mike Figgis, polska dystrybucja MusiCine, w ramach cyklu Kino Jazz, polska premiera: 2020.

„Ktoś na górze mnie lubi” – to odważne stwierdzenie, na które pozwolić sobie może tylko osoba spełniona, której życie przysporzyło o wiele więcej przyjemności niż cierpień. Myślimy: „nic w tym dziwnego, że na taką uwagę pozwala sobie Ronnie Wood – legendarny gitarzysta The Rolling Stones, po prostu bóg rock’n’rolla uwielbiany przez tłumy”. Rzeczywistość, jak zwykle jednak, okazuje się nieco bardziej skomplikowana, a film Ronnie Wood: Ktoś na górze mnie lubi Mike’a Figgisa przedstawia również pewne cienie historii tego wyjątkowego gitarzysty…

Figgis tworzy intymny i szczery portret człowieka. Cały film utrzymany jest w formie wspomnień głównego bohatera, gęsto przeplatanych wypowiedziami innych osób. Co ciekawe, okazuje się, że oprócz postaci ze świata muzyki dużą rolę w życiu Ronniego Wooda odegrali ludzie niezwiązani z tą profesją: chociażby jeden z najważniejszych artystów XX wieku – Damien Hirst – czy, według wielu, najwybitniejszy snookerzysta w historii – Ronnie O’Sullivan. Rzecz jasna, w filmie pojawiają się również wypowiedzi legend muzyki rockowej lat sześćdziesiątych – Roda Stewarta, Keitha Richardsa i Micka Jaggera.

I właśnie skonfrontowanie postaci Micka i Ronniego stało się dla mnie kluczem dla zrozumienia specyficznej osobowości tego drugiego. Elokwentny, dowcipny i wyjątkowo inteligentny Jagger to osoba w pełni pogodzona ze światem i ciut wobec niego zdystansowana – innymi słowy, ikona muzyki chętnie dzieląca się swoimi przemyśleniami. Ronnie jest zupełnie inny. To nadal, jak zresztą został określony w filmie, „narwany rock’n’rollowiec”. Piękne, ale też chyba najbardziej przerażające jest to, że od swoich młodzieńczych lat zmienił się naprawdę niewiele. Jest piekielnie wrażliwy i nieprawdopodobnie utalentowany – świetnie maluje, być może nawet lepiej, niż gra na gitarze. Stale podgryzają go jednak jego własne demony, co skutkuje chociażby ciężkim uzależnieniem od używek. Choć pozornie wygląda na szczęśliwego, to mam nieodparte wrażenie, że w jego duszy tkwi jakaś głęboka zadra. Być może świat go nigdy nie zrozumiał, a może to raczej on go nigdy nie pojął – bez znaczenia, tak czy inaczej, w jakiś zadziwiający sposób nie potrafi on dostroić się do otaczającej go rzeczywistości. Jest uwielbiany, ale ciągle szuka, za czymś goni, niszcząc tak naprawdę samego siebie. Emanuje z niego swego rodzaju „rozedrganie”, które w połączeniu z niewątpliwym urokiem osobistym współtworzy jego intrygującą osobowość. Mam wrażenie, że te krótkie chwile pełnego spokoju osiąga wtedy, gdy chwyta swojego 12-strunowego akustyka i zaczyna grać prostego bluesa, odartego z blasku świateł, tak dalekiego od wkurzających menedżerów i medialnych kontraktów…

Ronnie Wood: Ktoś na górze mnie lubi to film, który skraca dystans między odbiorcą a głównym bohaterem. Od zawsze znaliśmy Ronniego Wooda jako artystę, a teraz poznaliśmy go również jako człowieka. Utworem, który najlepiej ukazuje, o czym ten film tak naprawdę jest i kim jest Ronnie Wood, jest kompozycja Mystifies Me. Jest dokładnie taka jak nasz bohater – szczera, bezpretensjonalna, lecz również bardzo wzruszająca i melancholijna. Film Figgisa spodoba się nawet tym, którzy Stonesów i rock’n’rolla nie lubią (są tacy w ogóle?). Wszak nieczęsto się zdarza, że z głównym bohaterem jakiegokolwiek filmu nawiązać możemy tak szczerą i ludzką więź.

Jędrzej Janicki

Tagi w artykule:

Powiązane artykuły

polecane

newsletter

Strona JazzPRESS wykorzystuje pliki cookies. Jeżeli nie wyrażasz zgody na wykorzystywanie plików cookies, możesz w każdej chwili zablokować je, korzystając z ustawień swojej przeglądarki internetowej.

Polityka cookies i klauzula informacyjna RODO