Relacja

Warsaw Summer Jazz Days 2018

Obrazek tytułowy

fot. Jarek Wierzbicki

Stodoła areną pasjonującej rywalizacji

Warsaw Summer Jazz Days – Warszawa, Stodoła, 5-8 lipca 2018 r.

W czasie zdominowanym przez wydarzenia mundialu, XXVII edycja Warsaw Summer Jazz Days była idealną odskocznią od piłkarskich emocji. Już po pierwszym dniu imprezy okazało się jednak, że na scenie warszawskiej Stodoły rozegra się równie pasjonujący pojedynek. Tegoroczną edycję wypełnili bowiem artyści pochodzący z krajów od lat definiujących pojęcie rywalizacji, nie tylko w sporcie. Choć w bogatym programie liczebnie dominowali Amerykanie, to ich koledzy z drugiego brzegu Atlantyku, okazali się równorzędną konkurencją. Artyści z Wysp Brytyjskich regularnie koncertują w naszym kraju, ale to chyba pierwszy przypadek, żeby aż tylu z nich pojawiło się na jednej imprezie, co więcej – w momencie prawdziwego rozkwitu ich środowiska.

Dwa pierwsze dni festiwalu wyznaczyły starcia zespołów o zróżnicowanej strukturze osobowej. Brytyjczycy solidarnie przyjechali do Polski promować muzykę w małych zestawieniach, Amerykanie zaś wiedli prym w składach rozbudowanych. Rozpoczęcie imprezy powierzono londyńskiemu duetowi Binker & Moses. Niespełna trzydziestoletni Moses Boyd (perkusja) oraz niewiele od niego starszy Binker Golding (saksofon tenorowy) w dużej mierze odpowiadają za brzmienie współczesnego jazzu na Wyspach. Ich występ zdominował repertuar z drugiej płyty Journey To The Mountain Of Forever. Począwszy od The Departure, a skończywszy na Trees On Fire, udowodnili jak niewiele osób potrzeba, by znakomicie wypełnić dźwiękową przestrzeń.

Występu duetu nie wypada nazywać przystawką do głównego tego dnia starcia, choć to, już w zapowiedziach, wyglądało wyjątkowo interesująco. Z jednej strony kameralne brytyjskie trio Django Bates’ Belovèd, z drugiej kipiący energią amerykański Vijay Iyer Sextet. Obaj liderzy-pianiści, wydali rok temu albumy pod szyldem tej samej oficyny – ECM, ale na tym podobieństwa się kończą. Pierwszy na scenie pojawił się Anglik, któremu podobnie jak na The Study Of Touch, towarzyszyli: Szwed Petter Eldh (kontrabas) oraz Duńczyk Peter Bruun (perkusja). Panowie sięgnęli po repertuar Charliego Parkera (Donna Lee), utwory z albumu (Little Petherick), jak też niepublikowaną dotąd twórczość (Never Ending Strive), prezentując bardziej nostalgiczne oblicze nieprzewidywalnego Batesa.

Chwilę później scenę przejął aktualnie najlepszy, zdaniem ankieterów Down Beatu, zespół jazzowy, kierowany przez zwycięzcę tego samego rankingu w kategorii indywidualnej – Vijay’a Iyera (fortepian). Gwiazdorski skład – Steve Lehman (saksofon altowy), Mark Shim (saksofon tenorowy), Graham Haynes (kornet, flugelhorn), Stephan Crump (kontrabas), Jeremy Dutton (perkusja) – zaprezentował program z fenomenalnego albumu Far From Over. Nazwa świetnie oddaje charakter kolektywu, który nie odpuścił żadnej nuty. Muzycy atakowali nawałnicą dźwięków, rozwijając, i tak już rozbudowane, kompozycje lidera. W mojej ocenie zabrakło więcej gry zespołowej, taka jest jednak specyfika występów na żywo – każdy musi mieć możliwość solowego popisu.

Piątek również otworzył zespół znad Tamizy – trio Soweto Kincha (saksofon altowy), z Nickiem Jurdem (kontrabas) oraz Willem Glaserem (perkusja). Lider bywał już w naszym kraju, towarzysząc grupie Orange Trane (wspólny album Interpersonal Lines), jednak z własnym projektem wystąpił tutaj po raz pierwszy. Miałem przyjemność obserwować go w obu przedsięwzięciach i mogę stwierdzić, że przebiegały dość podobnie. Muzyk na przemian prezentował swoje umiejętności instrumentalne i raperskie, skutecznie angażując przy tym publiczność. Trudno jednak mówić o wtórności, gdyż za każdym razem improwizuje on do przypadkowych słów zasłyszanych z widowni!

Po pełnym wigoru występie, na scenie pojawił się amerykański kwintet Jonathana Finlaysona (trąbka), z Milesem Okazakim (gitara), Davidem Bryantem (fortepian), Chrisem Tordinim (kontrabas) oraz Craigiem Weinribem (perkusja). Zupełnie inaczej niż poprzedniego dnia, szerszy skład zagrał muzykę zdecydowanie spokojniejszą. Również i w tym przypadku warto przywołać tytuł albumu, po który sięgnął lider – Moving Still. Taki bowiem był ten koncert – stonowany i niespieszny, a przy tym perfekcyjny w warstwie wykonawczej.

IMG_710633.jpg fot. Jarek Wierzbicki

Polskie akcenty

Ostatnim koncertem drugiego dnia festiwalu był specjalny projekt Leszka Możdżera (fortepian). Pianista skomponował prawdziwie międzynarodowy skład: Amerykanin Ambrose Akinmusire (trąbka), urodzony w Polsce Niemiec Bodek Janke (perkusja) oraz Rosjanin Vladimir Volkov (kontrabas). Panowie sięgnęli po autorski materiał, a także standardy (Svantetic). Suma niewątpliwych talentów niestety nie przełożyła się na jakość i w rezultacie występ niczym nie zachwycił. Oczywiście przyjemnie było słuchać muzyków o tak doskonałym warsztacie, cóż innego można jednak oczekiwać od takich fachowców? Pozostaje duży żal, że nie wykorzystali oni potencjału zespołu, który zginął w bezbarwnym repertuarze. Z drugiej strony, jeśli zaproszenie Możdżera niemal zawsze prowadzi do wyprzedania biletów, a większość publiki entuzjastycznie oklaskuje jego występy, to trudno odmówić mu prawa do podejmowania podobnych eksperymentów.

Polscy wykonawcy byli też częścią sobotniego maratonu – z czterech koncertów dwa należały do młodych artystów wyróżnionych przez Instytut Muzyki i Tańca. Zarówno duet Mikołaja Kostki (skrzypce) i Franciszka Raczkowskiego (fortepian), jak też kwartet Łukasza Kokoszki (gitara) pierwsze płyty wydali w ramach programu Jazzowy Debiut Fonograficzny. Choć ciężko porównywać te projekty (kameralnemu występowi duetu bliżej było do klasycznej estetyki, zaś kwartet skłaniał się ku fusion), to oba zasługują na równe uznanie.

Siła perkusji

Zanim dane nam było posłuchać młodych Polaków, na scenie wystąpił jeden z największych gwiazdorów imprezy – Brad Mehldau (fortepian). Spotkałem się z opinią, że Amerykanin „nigdy nie zawodzi, ale też rzadko zaskakuje” i choć właśnie tak można streścić ten występ, to trudno czuć jakikolwiek niedosyt. Zarówno on, jak i członkowie oryginalnego tria – Larry Grenadier (kontrabas) i Jeff Ballard (perkusja) – zaprezentowali absolutny perfekcjonizm. Muzycy zagrali przekrojowy materiał, od najnowszej płyty Seymour Reads The Constitution (Spiral), po starsze utwory (Since I Fell You), grając zarówno standardy (Long Ago And Far Away), jak i własną twórczość (Gentle John). Świetny występ, na pewno jeden z najjaśniejszych momentów festiwalu.

Zestawienie sobotnich wykonawców uzupełniło trio amerykańskiego pianisty Camerona Gravesa. Dla poetycko usposobionej widowni, mającej w pamięci dźwięki serwowane przez Mehldaua, czy Kostkę, pojawienie się odzianego w skórzaną kurtkę, wytatuowanego Gravesa, mogło wzbudzić niepokój. Początek występu pewnie spotęgował to odczucie, gdy muzyk zagrał (i zaśpiewał) bliski heavy metalowi utwór Eternal Paradise. Tak zaskakujące jak na fortepianowe trio brzmienie, w dużej mierze wynikało z obecności gitary basowej, po którą sięgnął Max Gerl. Najwięcej energii dostarczał jednak perkusista Mike Mitchell, którego solówki śmiało można uznać za objawienie imprezy. Graves przyjechał promować album Planetary Prince, a najlepsza z niego kompozycja The End Of Corporatism, zakończyła to wyjątkowe show. Brawa dla organizatorów za odwagę w wyborze tak kontrowersyjnego wykonawcy!

Zabawa w gronie przyjaciół

Ostatni dzień imprezy powrócił do brytyjskich otwarć, a publiczność powitał zespół GoGo Penguin w składzie: Rob Turner (perkusja), Chris Illingworth (fortepian) i Nick Blacka (kontrabas). Był to kolejny przystanek na trasie promującej płytę A Humdrum Star. Mimo że początek koncertu pokrywał się z pierwszymi utworami albumu, to z czasem usłyszeliśmy też starsze pozycje (One Percent). Ciekaw byłem jak muzycy poradzą sobie z elektronicznym brzmieniem w analogowych warunkach. Najlepszą na to odpowiedź przyniosło odtworzenie Transient State, kiedy świetną techniką popisał się Turner, wydobywając metaliczną fakturę za pomocą uderzeń w różne części zestawu perkusyjnego.

Utrzymując dotychczasowy schemat, zespołem następującym po brytyjskim trio był amerykański kwartet. Grupę sformował Dayna Stephens (saksofon tenorowy, EWI) zapraszając: Taylora Eigstiego (fortepian), Michała Barańskiego (kontrabas) oraz Grega Hutchinsona (perkusja). Twórczość lidera nie jest w Polsce szczególnie popularna, nie wiem nawet czy kiedykolwiek przyjechał tu z własnym projektem. Nie oznacza to bynajmniej, że jest postacią anonimową – miał udział w nagraniu Human Things Piotra Wyleżoła.

Choć zaprezentowany w Stodole skład trudno odnieść do którejkolwiek z autorskich płyt Stephensa, to i tak skupił się on głównie na twórczości lidera (Uncle Jr., Radio-Active Earworm, czy premierowa kompozycja Stay Strong). Największy entuzjazm wzbudziło jednak sięgnięcie po utwór Theloniousa Monka Evidence, którym artysta przypomniał na czym polega rasowe, amerykańskie brzmienie.

IMG_863633.jpg fot. Jarek Wierzbicki

Finałowym wydarzeniem imprezy był koncert supergrupy Hudson: Jack DeJohnette (perkusja, wokal), John Scofield (gitara), John Medeski (organy Hammonda, fortepian) oraz Scott Colley (kontrabas). Panowie osiągnęli w jazzie już wszystko, przyszedł więc czas na nieskrępowaną zabawę w gronie przyjaciół. Zarówno debiutancki album jak i koncert grupy wypełniły w większości covery ulubionych przebojów Boba Dylana (Hard Rain's Gonna Fall), Jimiego Hendrixa (Wait Until Tomorrow) oraz Joni Mitchell (Woodstock). Od muzyków tej klasy wymaga się jeszcze odrobiny własnej twórczości i ją też dostaliśmy, w postaci monumentalnej kompozycji Hudson. Jestem wielkim fanem tego projektu, nie tylko za wartość artystyczną, ale przede wszystkim, za absolutną naturalność, co dobitnie udowodnił ten występ.

Tegoroczna edycja WSJD potwierdziła, że jazz zawsze będzie domeną amerykańskich muzyków – to ich wykonań słucha się z największą czcią. Mimo to program podkreślił, że nie należy pomijać pozostałych, ciągle rozwijających się środowisk. Chciałoby się w tym miejscu wymienić rzesze rodzimych twórców (mamy przecież tylu, którymi warto się pochwalić), jednak warszawska impreza skierowała uwagę na inną grupę. Od paru lat z fascynacją śledzę poczynania brytyjskich muzyków, którzy co chwilę zaskakują świeżymi pomysłami. Bardzo dobrze się stało, że największa krajowa impreza, dała nam szansę skonfrontować ich z gigantami zza oceanu.

autor: Jakub Krukowski

Tekst ukazał się w magazynie JazzPRESS 09/2018

Tagi w artykule:

Powiązane artykuły

polecane

newsletter

Strona JazzPRESS wykorzystuje pliki cookies. Jeżeli nie wyrażasz zgody na wykorzystywanie plików cookies, możesz w każdej chwili zablokować je, korzystając z ustawień swojej przeglądarki internetowej.

Polityka cookies i klauzula informacyjna RODO