Słowo Wspomnienia

Najgłośniejszy saksofonista świata: Peter Brötzmann (1941-2023)

Obrazek tytułowy

fot. Jarek Misiewicz

Podczas koncertu Petera Brötzmanna w warszawskim klubie Pardon, To Tu w lutym tego roku nikt nie miał chyba wątpliwości, że to spotkanie z żywą legendą. Kwartet mistrza w swoim legendarnym składzie dał wtedy dwa wspaniałe występy. Zapewne nie tylko mnie przemknęła przez głowę myśl, że być może to ostatnie koncerty Brotzmanna w Polsce. Muzycy w tym wieku często ograniczają swoją aktywność, zwłaszcza wiążącą się z wyjazdami, a poza Polską jest z pewnością jeszcze wiele miejsc, które chciały gościć tego wyjątkowego muzyka.

Brötzmann grał w Pardon, To Tu wspaniale, choć rzeczywiście widać było, że potrzebuje więcej czasu na odpoczynek po intensywnych improwizowanych fragmentach utworów – wkońcu w tym wieku to normalne, nawetdla tak doświadczonych instrumentalistów. Prosto z Warszawy artysta udał się na koncerty w londyńskim Cafe Oto – brytyjskiej Mekce free jazzu (podobno te koncerty mają szansę ukazać się na płycie).

Kilkanaście dni po powrocie do domu poinformował w mediach społecznościowych, że miał zapaść, że już opuścił szpital, ale wie, że w najbliższym czasie nie będzie mógł podróżować i być na scenie. Nie myślałem wtedy, że sytuacja jest tak poważna. Ludzie po zawale, udarze, zapaści na pewno muszą zwolnić tempo życia, bardziej na siebie uważać, ale często wracają, dojrzalsi o to trudne doświadczenie, do życiowych aktywności. 23 czerwca dotarła do nas informacja, że tym razem stało się inaczej. Petera Brötzmanna nie ma już wśród nas. Pozostała legenda, która dla mnie zawsze będzie żywa.

Peter Brötzmann, który zyskał przydomek „najgłośniejszego saksofonisty świata”, to artysta totalny. Nie można wspominać go wyłącznie jako instrumentalisty. Przez lata związany z awangardowym ruchem Fluxus, zawsze starał się przekraczać granice w tworzonej przez siebie sztuce. Dzięki niesamowicie silnemu i surowemu brzmieniu nadał free jazzowi ekspresję bliską punk rockowi, ale jednocześnie jego twórczość udowadniała, że awangardowa improwizacja może być bardzo liryczna. Niezależnie od tego, czy doświadczaliśmy strumienia brutalnej energii, czy czułych, wysublimowanych dźwięków, jego granie było czyste, bezkompromisowe i ekspresyjne. Brötzmann urodził się w 1941 roku w Remscheid w Niemczech. Jazzem zainteresował się już jako nastolatek. Mimo że pochłaniały go wtedy przede wszystkim sztuki plastyczne, grywał też na pianinie w amatorskich zespołach dixielandowych. Dosyć szybko, pod wpływem usłyszanego na żywo bebopu, zaczął samodzielnie uczyć się gry na saksofonie, a wkrótce także na klarnecie. Efektem było porzucenie sztuk pięknych na rzecz profesjonalnego zajęcia się muzyką.

W 1966 roku trafił do pierwszego w Europie awangardowego big-bandu Globe Unity Orchestra, założonego przez Alexandra von Schlippenbacha. Rok później zadebiutował albumem For Adolphe Sax, nagranym z poznanym jeszcze w czasach licealnych Peterem Kowaldem na kontrabasie i perkusistą Svenem-Åke Johanssonem. Ale tak naprawdę świat usłyszał o Peterze Brötzmannie w 1969 roku, kiedy ukazała się nagrana w oktecie płyta uważana za jeden z najważniejszych albumów free jazzu – Machine Gun. Materiał charakteryzujący się niespotykaną wtedy siłą dzikiego, wręcz agresywnego dźwięku do dziś robi mocne wrażenie.

Na przestrzeni kilkudziesięciu lat artystycznej aktywności wśród jego bliskich współpracowników znaleźli się m.in. Han Bennink, Alexander von Schlippenbach, Derek Bailey, Evan Parker, Bill Laswell, Sonny Sharrock, Ronald Shannon Jackson, Cecil Taylor, William Parker, Hamid Drake oraz całe rzesze muzyków znacznie młodszych pokoleń.

Bezkompromisowy i prawdziwy

Poza tym ostatnim, tegorocznym koncertem w mojej pamięci na zawsze pozostanie też pięciodniowa rezydencja Petera Brötzmanna w starej siedzibie Pardon, To Tu w 2016 roku (relacja – JazzPRESS 4/2016). Artysta świętował wtedy swoje 75-urodziny, a w tej celebracji towarzyszyło mu nieprawdopodobne wręcz grono muzyków. Na jednej, zdecydowanie niewielkiej, klubowej scenie spotkali się wtedy m.in. Toshinori Kondo, Heather Leigh, Jason Adasiewicz, John Edwards, Steve Noble, Hamid Drake, Han Bennik i Alexander von Schlippenbach. To był tydzień prawdziwego freejazzowego świętowania w Warszawie.

Brötzmann swoją twórczością zmieniał muzykę, ale jednocześnie nieustannie pytał, czy sztuka może zmieniać świat. Był artystą bezkompromisowym. Jego muzyka zawsze była prawdziwa i surowa. Czasem była to surowa, wręcz brutalna energia, a czasem surowe, pozbawione retuszu piękno. Zaczynając jako walczący radykał, stał się mędrcem, mentorem dla kilku pokoleń artystów. Za życia był ikoną twórczości niekomercyjnej. Mam wrażenie, że dopiero po jego śmierci wiele polskich mediów stwierdziło, że może być dobrym„clickbaitowym”, a więc komercyjnym tematem. Największe portale pisały: „Legendarny muzyk po koncertach w Polsce doznał zapaści”, „Zmarł w wieku 82 lat wskutek problemów ze zdrowiem, które pojawiły się po dwóch koncertach w Polsce”. Na nagrobku Brötzmanna śmiało mogłoby się naleźć znane skądinąd motto: „Tylko sztuka cię nie oszuka”, które doskonale puentuje jego życie, a jednocześnie komentuje publikacje po jego śmierci.

Piotr Rytowski

Tagi w artykule:

Powiązane artykuły

polecane

newsletter

Strona JazzPRESS wykorzystuje pliki cookies. Jeżeli nie wyrażasz zgody na wykorzystywanie plików cookies, możesz w każdej chwili zablokować je, korzystając z ustawień swojej przeglądarki internetowej.

Polityka cookies i klauzula informacyjna RODO