9 listopada 2024 roku zmarł jeden z ostatnich muzyków pamiętających czasy, kiedy formował się jazz nowoczesny. Był tego świadkiem z bliska, bowiem sam w tym uczestniczył. Lou Donaldson dołączył do jazzmanów z tego wyjątkowego grona, których niedawno pożegnaliśmy, do Lee Koonitza, Jimmy’ego Heatha czy Benny’ego Golsona.
Lou Donaldson urodził się 1 listopada 1926 roku (był równolatkiem Milesa Davisa) i z jazzem zetknął się już w połowie lat 40. Na początku, jak praktycznie wszyscy saksofoniści altowi, uległ wpływowi Charliego Parkera, ale bardzo szybko wypracował swój indywidualny, rozpoznawalny, mięsisto-bluesowy styl. Pierwszych nagrań dokonał w firmie, w której pozostał do końca pierwszego etapu jej działalności – Blue Note Records. Przez kolejne lata, kiedy to, po części zresztą z winy Donaldsona (o czym za chwilę), nagrania Blue Note przybierały coraz bardziej komercyjne brzmienie, to właśnie on, obok organisty Jimmy’ego Smithai pianisty Horace’a Silvera, w coraz większym stopniu zapełniali katalog tej wytwórni.
Debiut Donaldsona nastąpił od razu u boku największych legend: Theloniousa Monka, Milta Jacksona i Arta Blakeya. Tak się złożyło, że te pierwsze albumy z udziałem Donaldsona zapisały się w historii: A Night at Birdland Arta Blakeya, Wizard of the Vibes Milta Jacksona (w istocie było to jedno z pierwszych nagrań the Modern Jazz Quartet, jeszcze z udziałem saksofonisty) oraz część sesji wydanych później jako Genius of Modern Music Theloniousa Monka. Już w tych pierwszych nagraniach słychać, jak Donaldson buduje swój własny styl. Jeszcze sporo jest w jego grze szarpanych, szybkich fraz, jakby pośpiesznie szkicowanych ołówkiem, ale też coraz częściej pojawiają się dłuższe, gęstsze frazy, niczym pociągnięcia pędzlem tempery.
Niebawem Donaldson zaczął wydawać płyty pod swoim nazwiskiem. Tytułowy utwór z nagranego w 1958 albumu Blues Walk stał się wielkim przebojem (w tamtych latach to właśnie jazzowe nagrania były powszechnie grane w popularnych stacjach radiowych – co za czasy!). I ten tytuł, obok chwytliwych kompozycji Lee Morgana czy Horace’a Silvera sprawił, że stacje radiowe i dystrybutorzy zaczęli wywierać coraz większy nacisk na szefów wytwórni, domagając się właśnie takiego repertuaru. Ostatecznie, pomimo że właścicielowi Alfredowi Lionowi udało się jeszcze, przynajmniej po części, zachować część awangardowego, ekskluzywnego katalogu, coraz większą część zaczęło zajmować groovowe, coraz mniej wymagające brzmienie. I taki charakter zaczęły przybierać płyty Donaldsona pod koniec lat 60.Jednakże, po pierwsze, styl ten okazał się prekursorski dla nurtu fusion (nie przypadkiem gitarzysta z zespołu Donaldsona, George Benson, został zaproszony do udziału w nagraniu płyty Milesa Davisa będącej pierwszą upublicznioną przymiarką do wielkiej zmiany: Miles In The Sky), po drugie, nawet te niektóre nagrania Donaldsona z powodzeniem wytrzymują próbę czasu, chociażby Alligator Bogaloo z 1967 czy Mr. Shing-A-Ling lub Midnight Creeper z 1968 roku.
Od połowy lat 70. jakość kompozycji Donaldsona zaczęła coraz bardziej się rozmywać. Po wykupieniu i zamknięciu Blue Note Records Lou Donaldson wciąż sporadycznie wydawał płyty i koncertował. Ostatni występ miał miejsce w 2023 roku, z okazji świętowania jego 97 urodzin. Niestety nigdy już nie zbliżył się do poziomu ze swoich najlepszych lat. Zamknięcie najlepszego okresu działalności Blue Note Records położyło też kres najwartościowszej aktywności twórczej jej znamienitego filaru.
Cezary Ścibiorski