! Wywiad

Andrzej Święs: Staram się nie liderować

Obrazek tytułowy

fot. Sisi Cecylia / JAZZy Shots

Andrzej Święs, czołowy polski kontrabasista, mający w swoim dorobku ponad 50 albumów jako sideman oraz współpracę z takimi artystami jak Jules Buckley, Lee Konitz, Stewart Copeland, Adam Pierończyk, Janusz Muniak, Zbigniew Namysłowski, Jan Ptaszyn Wróblewski, Henryk Miśkiewicz, Adam Bałdych, Marek Napiórkowski, Kamil Piotrowicz i Kuba Więcek, odłożył chwilowo kontrabas i zadebiutował z autorskim projektem Flying Lion. O co chodzi z tym lwem i dlaczego on lata?

FLYING LION.jpeg


Rafał Marczak: Co właściwie sprawiło, że twój autorski materiał ujrzał światło dzienne?

Andrzej Święs: Plany na autorską płytę pojawiły się w pandemii, głównie za sprawą tego, że nagle miałem dużo więcej czasu, który postanowiłem przeznaczyć na ćwiczenie na gitarze basowej, traktowanej dotychczas przeze mnie po macoszemu. Gdy nadrabiałem zaległości z tym instrumentem, zaczęła mi się klarować koncepcja i pomysły muzyczne, które miałem okazję testować z kolegami Pawłem Dobrowolskim i Rafałem Sarneckim. De facto był to czas wolny od koncertów, więc spotykaliśmy się i ćwiczyliśmy, a w konsekwencji utworzył się zespół i powstała płyta Flying Lion.

Co takiego cechuje Pawła i Rafała, że to oni zasilili twój solowy projekt?

Przede wszystkim mają świetny rytm, świetnie brzmią na swoich instrumentach i są uważnymi słuchaczami. Z Pawłem znamy się od prawie 30 lat, obaj pochodzimy z Nowego Sącza i jest on jednym z perkusistów (poza moim tatą), z którym grałem w pierwszych zespołach. Gra Rafała zawsze mi się podobała, zwłaszcza gdy wykonywaliśmy muzykę akustyczną – ja na kontrabasie, on na gitarze jazzowej. Ta przestrzeń mnie intrygowała – jeślion rozumie muzykę jazzową na takim poziomie, to co by się stało, gdyby ubarwić ją przez zastosowanie efektów. To wspaniali ludzie, bardzo się lubimy, co też przekłada się na muzykę – jeśli atmosfera na stopie międzyludzkiej jest dobra, to muzyka może tylko na tym skorzystać.

Głównym autorem zawartości Flying Lion jesteś jednak ty.

Płyta zawiera jedenaście utworów, większość to moje kompozycje, przy czym dwa fragmenty są improwizowane w studiu. Mamy tu przegląd różnych stylistyk muzycznych. Za sprawą tria i określonego instrumentarium jest ciągłość brzmieniowa muzyki, natomiast same utwory znacznie się różnią, bo jest choćby numer o charakterze rockowym czy osiem taktów granych przez siedem minut na zasadzie „jak daleko można rozegrać cztery akordy”, a także utwory w metrach nieparzystych czy fragmenty ad libitum. Często sam czułem się znużony, słuchając płyt, w których za mało było zabawy formą, brzmieniem czy aranżacjami. Tu każdy utworów jest z innej przestrzeni muzycznej, zatem zależało mi, żeby ułożyć je tak, by słuchacz czuł się tak, jakby czytał całą książkę, a nie tylko jeden jej rozdział.

Mocno zadbałeś też o brzmienie swojego instrumentu.

Zakup sześciostrunowej gitary basowej dał mi zdecydowanie szersze możliwości brzmieniowo-wykonawcze, natomiast pomysł z wykorzystaniem efektów modulujących dźwięk pojawił się na potrzeby nagrania, ponieważ początkowo graliśmy na tzw. „czystych” brzmieniach i stwierdziliśmy, że jednak będzie to zbyt monotonne. Żeby szukać różnorodności i nie nudzić odbiorcy jedną warstwą brzmieniową, zaczęliśmy eksplorować efekty gitarowe oraz czasami spdsx jako inne źródło brzmienia bębnów. Rafał i ja przynosiliśmy różne kostki gitarowe, całość koncepcji zaczęła się klarować, a także przynosić świeżość w kontekście sonorystycznym. Zdecydowanie brzmienie basu, ale też całej płyty, jest zasługą wybitnego basisty Roberta Kubiszyna, który miksował materiał na Flying Lion.

Jak przebiegała sesja w studiu Take 1?

Przyznam szczerze, że był to dla mnie stresujący czas. Decydując się na dwudniową sesję nagraniową, zastanawiałem się, czy uda się wszystko zrobić, skoro sam montaż instrumentów zajmuje zazwyczaj pół dnia. Dodatkowo przygotowywałem strawę dla wszystkich, gdyż studio położone jest daleko od źródeł kalorycznych i wyjazd na obiad wiązałby się z kilkugodzinną przerwą! Stwierdziłem, że jeśli wszyscy zjedzą to samo, to może będziemy lepiej grać [śmiech]. Zakończyło się na dwóch 10-godzinnych sesjach, ale to też zasługa tego, że wcześniej nagrywaliśmy każdą próbę, więc mogliśmy na bieżąco wyciągać wnioski co zmienić. Z reguły druga z trzech wersji każdego utworu okazywała się tą właściwą. Zależało mi, żeby zagrać przed nagraniami luźny improwizowany 40-minutowy set, wejść w tę sesję i oswoić się z warunkami studyjnego brzmienia.

Momentami płyta ma mistyczny charakter, szczególnie nawiązuję tutaj do No Man’s Land.

No Man’s Land to właśnie jest część improwizacji studyjnej, którą rozpoczęliśmy nagrania, może stąd doza tajemniczości w tym tracku. Zaczynała się sesja, nie wiadomo było, co mamy grać, więc to było wzajemne słuchanie się...Tam też jest dużo noise’owej warstwy dźwiękowej, stricte sonorystycznej, niewnoszącej ważnego elementu melodycznego czy harmonicznego. W kontekście całej płyty jest to utwór z innej planety. Szukałem dla niego tytułu i jako że nikt z naszej trójki nie dominuje, nie ma reguł, nie wiadomo, co się wydarzy, to jest to ziemia niczyja.

A geneza „latającego lwa”?

Moje nazwisko, nawet w Polsce,bywa trudne do wymówienia. Wiem oczywiście, że nie ma czegoś takiego jak latający lew, ale kiedy napisałem tytułowy utwór i zacząłem wykorzystywać efekty modulujące brzmienie, to skojarzenie pierwsze pojawiło się w mojej wyobraźni. Początkowo był to tytuł utworu, ale stwierdziłem, że warto zrobić z tego nazwę zespołu i próbować tak zaistnieć z tą akurat muzyką. Nieco abstrakcyjnie, ponieważ jestem kojarzony bardziej z kontrabasem, a tu jest gitara basowa i brzmienie zupełnie nieakustyczne. To moje alter ego – jeśli ktoś sięgnie po ten album, bo mnie zna z innych nagrań, to może się zaskoczyć.

Przez lata występowałeś u boku legendarnych postaci sceny jazzowej. Teraz sam stoisz na czele tria. Jakie cechy liderauważasz za ważne?

Wiesz, lubię kiedyktoś, z kim współpracuję muzycznie, zostawia mi trochę przestrzeni, wierząc, że moja osobowość i to, jak gram, pomoże danej muzyce. To zaufanie sprawia, że nie zasypuje się kogoś uwagami, nie paraliżuje. Bardzo zależało mi na tym, żeby wykorzystać piękną osobowość muzyczną Pawła czy Rafała, by dołożyli ten element, o którym nie trzeba mówić. De facto w liderowaniu staram się nie liderować, chyba że zależy mi uzyskaniu konkretnego efektu. Jedną z rzeczy, które utkwiły mi w pamięci, kiedy grałem pierwsze koncerty z Adamem Pierończykiem, było to, że jego utwory najczęściej miały jedynie dwa lub cztery takty. Przygotowując się, zastanawiałem się, co grać dalej...

To jeszcze był czas studiów. Z jednej strony było to paraliżujące, z drugiej – uwalniające. Jan Ptaszyn Wróblewski też ma coś takiego w swoich kompozycjach, że zostawia dużo przestrzeni do indywidualnej interpretacji. Często dotyczy to konkretnego stylu grania, ale Ptaszyn jako lider pozostawia wolność i daje zaufanie. Dla odmiany gdy grało się ze Zbigniewem Namysłowskim, którego utwory były dokładnie zaaranżowane, umiejętność realizacji tych aranżacji była wymagana, by jego koncepcja zaistniała. Przez wiele lat grając w zespołach tych wspaniałych muzyków,podziwiałem to, że nie stwarzali niepotrzebnej presji, tylko po prostu lubiliśmy grać ze sobą i to nas łączyło. Tworzenie dobrej atmosfery w zespole to największa lekcja od liderów, żeby nie wywoływać energii, które nie służy muzyce.

Liderowanie wiąże się też z wcale niełatwym procesem organizacyjnym, kosztującym dodatkowy czas i pracę. Tutaj jako cechę wymieniłbym cierpliwość i konsekwencję w działaniu takich liderów jak Adam Bałdych, Kasia Pietrzko czy Kamil Piotrowicz, z którymi także mam zaszczyt współpracować. Jako lider jestem zadowolony, że płyta Flying Lion ujrzała światło dzienne, bo począwszy od studia przez kolegów, próby, miksy po proces wydawniczy to ja spowodowałem, że wszystko się spięło.

Dodam, że 22 września będzie premiera albumu w postaci winylowej. Mogę powiedzieć, że to moja zasługa, lecz bez zaangażowania ludzi to by się nie wydarzyło. Doceniam wszystkich liderów, z którymi gram, bo widzę, ile to zajęć i wysiłku, by zorganizować nagrania czy koncerty. Jednocześnie dziękuje wszystkim, którzy mieli swój wkład, by ten album się urzeczywistnił.

Tagi w artykule:

Powiązane artykuły

polecane

newsletter

Strona JazzPRESS wykorzystuje pliki cookies. Jeżeli nie wyrażasz zgody na wykorzystywanie plików cookies, możesz w każdej chwili zablokować je, korzystając z ustawień swojej przeglądarki internetowej.

Polityka cookies i klauzula informacyjna RODO