! Wywiad

Kuba Cichocki: Już nie przekora

Obrazek tytułowy

fot. Aleksandra Mleczko

Jak łączyć muzyczną tradycję ze śmiałymi eksperymentami? Czy istnieje złoty środek pomiędzy Patem Methenym i Johnem Zornem? Na swoim autorskim albumie, a także w naszej rozmowie, odpowiedzi na te pytania poszukuje pianista Kuba Cichocki. Niedawna premiera Flowing Circles to również pretekst do poruszenia tematu twórczej atmosfery Nowego Jorku, w którym muzyk mieszka na co dzień, oraz jego zacieśniającej się współpracy z tamtejszym gitarzystą Brandonem Seabrookiem.

Cichocki_Flowing-Circles_FRONT-COVER (1).jpg


Mateusz Sroczyński: Gdy słuchałem płyty Flowing Circles w zestawieniu z wydaną przed laty Live at Spectrum, odniosłem wrażenie, że w międzyczasie polubiłeś się z melodyjnością i porządkiem. Zaszła w tobie jakaś przemiana, która zaczęła cię skłaniać ku harmonii?

Kuba Cichocki: Owszem, na Flowing Circles jest zdecydowanie więcej melodii i struktury niż na poprzednich dwóch płytach, natomiast może nie nazwałbym tego drastyczną wewnętrzną przemianą, raczej powrotem do brzmień, idei i emocji, które na jakiś czas zarzuciłem. Na samym początku – jeszcze w rodzinnej Chodzieży, a później na Bednarskiej w Warszawie –interesowałem się i ekscytowałem muzyką przede wszystkim w tym najprostszym, najbardziej oczywistym, ale też ludzkim wymiarze (przynajmniej w naszym kręgu kulturowym), gdzie, z grubsza, chodzi o pewną opowieść tonalną, okraszoną zgrabną harmonią, ewentualnie osadzoną w przyjaznym stylu rytmicznym. Czyli coś, co nie odchodzi aż tak daleko od piosenkowości.I taką też muzykę grałem.

Metheny, Możdżer, Turnau, Take 6, Jobim – tego typu brzmienia były w domu i na tym, bardzo z grubsza, się wychowałem. Eksperymenty przyszły później – w Warszawie poznałem styl Maseckiego, grałem m.in. z Kamilem Szuszkiewiczem, Wojtkiem Traczykiem, Hubertem Zemlerem. Swobodne, otwierające głowę środowisko. Dalej przyszedł Nowy Jork i rozległa scena improwizująca. Przez dobrych kilka lat byłem żarliwym wyznawcą awangardy. Jednym z tych, co nie uznają półśrodków, ułatwiania, uładzania i umizgiwania się, a poszukują pełnej szczerości oraz czegośnowego – mocnego i bezwzględnego. W tym czasiepojawiły siędoświadczenia zupełnie nowych energii, brzmień, idei, skojarzeń, ale podskórnie czułem, że może to nie pełen obraz, że jednak doskwiera mi brak ekspresji tych bardziej podstawowych sfer. Kulminacją była przypadkowa sytuacja na pustej stacji metra, kiedy słuchając dla odmiany jednej z tych prostych melodii z przeszłości, w przebłysku samoświadomości stwierdziłem, że jestem emocjonalnie stosunkowo prostym chłopcem, który potrzebuje wyrażania tej prostoty w muzyce. Od tamtego momentu chodziło już zawsze o poszukiwanie jakiejś formy balansu pomiędzy tymi dwoma różnymi światami, czego efektem jest Flowing Circles.

Ale nie porzuciłeś w sobie do końca eksperymentalnego wariactwa. Jest w tym jakaś przekora, żeby powoływać się jednocześnie i na Pata Metheny’ego, i na Johna Zorna.

Sęk w tym, że po latach robienia naprawdę różnych rzeczy to już nie jest przekora. To efekt świadomego łączenia dosyć odmiennych sfer, ale nie na zasadzie droczenia się czy szukania efektu na siłę, tylko odczuwania dużego potencjału w tych kategoriach „pomiędzy”, łączenia brzmień i warstw w celu osiągania spójnych, ale rozległych i szeroko stymulujących doświadczeń muzycznych. Ponadto, zdaje się, że mam predylekcję do kontrastu jako narzędzia kompozycyjnego i ogólnego podejścia, której ziarno zasiał prawdopodobnie mój pierwszy nauczyciel jazzu Wojciech Majewski, jeszcze w szkole na Bednarskiej. Uświadomił mi wagę i wielką siłę zestawiania skrajnie różnych elementów. Ostatecznie jednak chodzi po prostu o to, żeby tak zwany artysta wyraził się w sztuce możliwie najpełniej i najszczerzej. Dla jednych będzie to pozostawanie i ekspresja w obrębie jednego stylu, dla innych – mieszanie różnych stylów, różnych zjawisk.

„Postrzegam tradycję jako coś płynnego i związanego z życiem: bezpośrednią linię najbardziej podstawowych i ponadczasowych sposobów tworzenia muzyki” – tak piszesz w materiałach prasowych. Rozwiniesz tę myśl?

Chodziło mi o pewną żywotność muzyki, umiejscowienie jej w życiu i w ludziach. Generalnie uważam, że tradycja jest ukształtowanym kawałkiem kultury danej społeczności w danym momencie (czy przez dany okres) i w danych warunkach. Nie sprowadza się to do pojedynczych charakterystycznych aspektów danego stylu czy nawet ich zbioru, ale jest przejawem autentycznej ekspresji jakiegoś zbiorowego doświadczenia, jakieś zbiorowej duszy. I jest to o tyle użyteczne, że odwołuje się od razu wprost do człowieka i jakiejś formy tego doświadczenia, a nie wydumanych teorii. Ostatecznie jeśli korzystać z tradycji, to tylko umiejętnie, czyli w taki sposób, który nie ogranicza swobody duchowej.

Nowy Jork, w którym mieszkasz na co dzień, swoją naturą prowokuje do zwracania się ku awangardzie?

Nowy Jork potrafi inspirować na wiele różnych sposobów i na wielu płaszczyznach. Jest tu bardzo dużo awangardy, ale też dużo mainstreamu, wszystko zależy od tego, czego szukasz i na czym się skupiasz. Atmosfera, przepływ idei, brzmień i osobowości są rzeczywiście na tyle stymulujące, że wręcz narzuca się próbowanie czegoś nowego, nowych kombinacji. Przynajmniej dla mnie w którymś momencie stało się to oczywiste. A Nowy Jork na pewno prowokuje do działania w ogóle, do aktywności, kreatywności. Jest tu szczególny rodzaj energii między ludźmi, który się udziela i motywuje.

Od razu zwróciłem uwagę na głębię muzyki z tej płyty, bo mnóstwo dzieje się tu na dalszych planach. Te dziwaczne pogłosy i preparacje, które dzieją się gdzieś w tle, są jej sporym atutem. Komponujesz z „malarskim” podejściem?

To są te aspekty, o których mówiłem wcześniej – wielowarstwowość i dążenie do zespolenia różnych kategorii brzmień czy doznań, które wiążą się m.in. z organicznym uzgodnieniem tej eksperymentalnej natury z jakąś prostotą emocjonalną. Nigdy nie podchodziłem do muzyki ze stricte malarskim podejściem, ale niektóre techniki, faktury, zestawienia warstw, brzmień czy kolory (w muzycznym sensie) mogą kojarzyć się z tą sferą. W bardziej konkretnym i praktycznym wymiarze – kreowanie tych zróżnicowanych doznań wiąże się też z doborem muzyków i ich skontrastowanym stylem gry, jak chociażby szeroką paletą brzmieniową Brandona Seabrooka.

No właśnie, postanowiłeś kontynuować współpracę z Brandonem po waszej płycie Brisk Distortions. Wygląda na to, że dobrze się sprawdza jako twój artystyczny partner. Mógłbyś wyjaśnić, na czym polega wasza relacja, wasze porozumienie?

Brandon Seabrook jest zdecydowanie jednym z najbardziej oryginalnych muzyków, jakich znam i z jakimi grałem. Jest to bardzo rzadkie, żeby operować instrumentem w tak wirtuozowski, a zarazem niekonwencjonalny sposób. Od pierwszego grania nawiązaliśmy dość szczególnego typu porozumienie, którego efektem był, oparty w dużej mierze na intuicji, improwizowany, dynamiczny duet, ze stosunkowo dużą ilością dysonansu, ale też pewną młodzieńczą, pozytywną energią, ocierającą się o punkrocka. Wspólne granie zawsze przynosi niespodzianki, ale też element jakiejś prawie mistycznej intensywności i komunikacji na poziomie podświadomości. Z pewnością to nie ostatnia wspólna płyta.

A o co właściwie chodzi z tytułem Flowing Circles? Płynące kręgi kojarzą mi się raczej z muzyką transową, płynącą.

Tytuł nie sugeruje znaczenia czy kierunku muzyki w oczywisty sposób, ale chodzi tu o przepływające i przenikające się kręgi energii, pochodzące z różnych sfer: emocjonalnej, intelektualnej, abstrakcyjnej i fizycznej. Tytuł drugiego utworu, When the Selves Meet, w pewnym sensie dopowiada znaczenie albumu – chodzi o szczególne momenty, w których te energie przenikają się, przecinają i tworzą potencjalnie nowe wrażenia muzyczne.

Tagi w artykule:

Powiązane artykuły

polecane

newsletter

Strona JazzPRESS wykorzystuje pliki cookies. Jeżeli nie wyrażasz zgody na wykorzystywanie plików cookies, możesz w każdej chwili zablokować je, korzystając z ustawień swojej przeglądarki internetowej.

Polityka cookies i klauzula informacyjna RODO