! Wywiad

Shahzad Ismaily: Pierwszy dźwięk

Obrazek tytułowy

fot. Mary Rozzi

Shahzad Ismaily to zwycięzca zagranicznych kategorii opublikowanego w poprzednim numerze JazzPRESSu naszego najnowszego redakcyjnego rankingu. Ten nowojorski basista, kompozytor, improwizator, podróżnik najbardziej znany jest z tria Ceramic Dog, które współtworzy wraz z Markiem Ribotem i Chesem Smithem. Jednak podczas rozmowy przeprowadzonej niedługo po ogłoszeniu wyników naszego podsumowania ubiegłego roku, zespół ten nie został przywołany ani razu. Ismaily z wielką otwartością i fascynacją opowiedział natomiast spokojnym głosem mędrca o swoich relacjach ze sztuką, duchowością, naturą, ciszą, ale przede wszystkim szczerze o relacji z samym sobą.


Mateusz Sroczyński: Okazją do naszej rozmowy jest twoje zwycięstwo w naszym redakcyjnym plebiscycie. Wybrany zostałeś zagranicznym jazzowym muzykiem ubiegłego roku, a płyta Love In Exile, stworzona przez ciebie z Arooj Aftab i Vijayem Iyerem znalazła się na pierwszym miejscu wśród albumów zagranicznych. Jak się z tym czujesz? Spodziewałbyś się takiego wyniku w kraju takim jak Polska?

Shahzad Ismaily: Czuję się z tym świetnie, ale zupełnie bym się tego nie spodziewał, bo gdy tworzę muzykę, jestem skupiony na swoim własnym życiu, a przez to także na swoim własnym obszarze, swojej własnej geografii. Nie zawsze jestem w stanie sobie wyobrazić, jak daleko dotrze dźwięk, który wydobywam. Jacy ludzie go usłyszą, w jakim regionie, kto go doceni i poczuje z nim jakieś połączenie. Jest mi bardzo miło, bo lubię Polskę. Mogę mówić tylko o swoich własnych doświadczeniach bycia w tym kraju, ale były one pozytywne. A do tego lubię poznawać ludzi z Polski. Na przykład regularnie grywam w Pardon, To Tu i grałem też na festiwalu Unsound. Podobały mi się te miejsca i podobali mi się ludzie, których w nich poznałem.

Wydaje mi się, że twoja rozpoznawalność to dość interesujący fenomen, bo jesteś człowiekiem usuwającym się w cień, przynajmniej w sensie eksponowania się w mediach. A szczególnie znany i ceniony jesteś akurat w szeroko pojętym środowisku muzyków, niekoniecznie wśród zwyczajnych słuchaczy.

To wszystko prawda, co jest dość dziwne, ale i interesujące. Życie jest zabawne, zwłaszcza dla kogoś, kto jest osobą publiczną. Właściwie powiedziałbym nawet, że to w ogóle zabawne, bo nawet jeśli nie jesteś artystą, to wciąż jesteś osobą publiczną, nawet będąc w swoim własnym domu czy żyjąc poza nim. Życie w ogóle staje się publiczne. Wydaje mi się, że ludzie mają silną potrzebę decydowania o tym, jak ich widzą inni. Jak będą postrzegani przez świat. Ja, niestety lub stety, nigdy nie myślałem o tym zbyt wiele. Po prostu wychodziłem z domu, załatwiałem swoje sprawy i nie zastanawiałem się nad tym, jak jestem postrzegany. Nigdy też nie próbowałem zarządzać swoim wizerunkiem. Podstawowym sposobem wpływania na to, jak jesteśmy postrzegani, jest już decydowanie o tym, w co się ubieramy, co i jak mówimy, jakie są nasze zachowania. Na ogół nie jestem zbytnio świadomy tego wszystkiego. Raczej robię i mówię to, co myślę, bez zastanawiania się nad tym. To po prostu kumuluje się w podświadomości i w pewnym sensie doprowadziło to do tego, że choć jestem w cieniu, to jednocześnie jestem doceniony w pewnych kręgach.

Jeszcze à propos Polski– grałem niedawno w Pardon, To Tu i po koncercie spotkałem artystkę wizualną Agatę Kus. Powiedziała, że będzie miała wystawę w Nowym Jorku, więc zaproponowałem jej, żeby coś do tego zagrać, a potem wystąpiłem na otwarciu wystawy z jej mężem (Michałem Dymnym – przyp. red.). To wspaniałe – móc budować połączenia między ludźmi, gdziekolwiek się pojawiasz, a potem dowiadywać się o takich wynikach. To nie bierze się stąd, że jest się gdzieś tam znanym, tylko z realnych doświadczeń bycia z drugim człowiekiem, które mają dla ciebie znaczenie.

No właśnie, bo pracowałeś z naprawdę wieloma ludźmi, a jednak do tej pory nie wydałeś albumu sygnowanego wyłącznie własnym nazwiskiem lub będąc liderem zespołu.

Nie stało się tak dlatego, że to dla mnie bardzo trudny proces. Komponowanie muzyki albo odnajdywanie dźwięków bez obecności innych ludzi nie jest dla mnie łatwe. Jest w tym coś przerażającego. Gdy się nad tym zastanawiałem, okazało się, że to może częściowo wynikać z potrzeby zrobienia tego najbardziej idealnie jak się da. A takie nastawienie może hamować i działać destrukcyjnie. To stoi w zupełnym kontraście do tego, co mówiłem o przejmowaniu się wizerunkiem. Zastanawianie się nad tym, jak mógłbym zostać odebrany, zniechęca mnie do nagrania takiej płyty, a jednak czuję się mocno zobowiązany, by zająć się nią w tym roku. Nie wiadomo, co z tego wyjdzie, ale chciałbym podjąć ku temu kroki.

Wspaniała wiadomość. Chciałbyś już coś na ten temat zdradzić czy na razie wolisz zachować te informacje dla siebie?

Chyba na razie zachowam to dla siebie, ale to w ogóle bardzo miłe, że mi na to pozwoliłeś. Jeszcze nie mówię o tym głośno, bo są takie rzeczy, które tracą swój impet, gdy się o nich mówi. Może to głupi przykład, ale gdybym był tenisistą i wszystkim dookoła opowiadał, że pójdę na trening dziś o 14.00, to późniejsze doświadczenie tego treningu nie byłoby tak mocne i pełne. Gdybym po prostu poszedł trenować bez mówienia o tym komukolwiek, to doświadczenie byłoby dużo silniejsze i miałoby być może większe znaczenie. Z tego powodu nie chciałbym jeszcze nic zdradzać, ale zapowiem tylko, że planuję w tym roku coś już zacząć.

Długo ci to zajęło, masz 51 lat, kilkaset kolaboracji artystycznych na koncie… Zacząłem się zastanawiać nad tym, czy może po prostu wyzbyłeś się tego artystycznego ego, które by ci nakazywało zajęcie się takim projektem.

Wydaje mi się, że od jakiegoś czasu bardziej chciałbym się tym zająć, a przez lata to mnie przerażało. Myślę, że miałem sporo szczęścia, mogąc pracować z tyloma muzykami. Kiedy jestem z nimi w trasie, podczas prób dźwięku przed koncertami próbuję zagrać coś od siebie, a oni ciągle powtarzają „hej, powinieneś zrobić solową płytę!”. Kiedy mówili to ludzie, których pracę cenię sobie najbardziej, zacząłem się coraz bardziej ku temu skłaniać.

Z muzykami pracujesz nie tylko na żywo, ale także jako producent…

Czasami dostaję prośbę, by wyprodukować płytę jakiemuś muzykowi, zresztą sporo gram i pracuję w swoim studiu.

Dokopałem się do wywiadu, w którym mówisz, że zajęcie się karierą producencką było pewnym krokiem ku stabilności, której nie dawało ci życie w trasie. Że to z powodu wieku i z powodu bycia ojcem.

To się tak naprawdę zaczęło, kiedy coraz częściej zacząłem dostawać takie prośby. Miałem co do tego sporo obaw, bo zastanawiałem się, jak w ogóle miałbym zacząć? Kilkoro przyjaciół prosiło mnie, by być „częścią” ich płyty, i zauważyłem, że powodem, dla którego ludzie o to proszą, jest poszukiwanie zewnętrznej perspektywy. Mają nadzieję, że osoba z zewnątrz pozwoli im dojrzeć w sobie nowe oblicze, rzuci nowe światło na pracę nad płytą albo pozwoli dotrzeć do jakichś istotnych, nieodkrytych przestrzeni ich wrażliwości. Teraz w sumie nie wiem, jak bardzo jest to związane z moim wiekiem, ale jestem wdzięczny, że to się zaczęło nasilać akurat wtedy, gdy w moim życiu pojawiła się córka. Dzięki temu zacząłem częściej przebywać w Nowym Jorku.

Mogłem jednocześnie być z dzieckiem i pracować w studiu, a niekoniecznie jeździć w trasy gdzieś daleko. Bardzo chciałem spędzać czas z córką, a to mi dało tę możliwość. Ostatnio nawet pracowałem nad płytą niemieckiej artystki Zoli Mennenöh i jeszcze zanim przyjechała, wprost powiedziałem jej „słuchaj, czy moglibyśmy zacząć pracę o 7.30 z samego rana?”. Skończyliśmy o 14.00. Najpiękniejsze w tym było to, że mogłem zacząć tak wcześnie, godzinę później zaoferowałem, że pojadę po taco na śniadanie dla wszystkich, a po drodze do knajpy zawiozłem córkę do szkoły i mogłem pobyć z nią rano przez chwilę. Kilka godzin później już skończyliśmy, a o 14.30 byłem wolny, żeby ją odebrać i spędzić z nią resztę dnia. Trzeba się solidnie skupić nad pracą, żeby potem mieć jak najwięcej czasu dla dziecka. Wtedy się udało osiągnąć ten balans i czułem się z tym świetnie.

Wcześniej przez długi czas twój styl życia był dość nomadyczny, właściwie nigdzie nie zagrzewałeś miejsca zbyt długo. Zastanawiałeś się nad tym, skąd się to mogło wziąć?

Na pewno gdy byłem młody, miało na to wpływ wyalienowanie z grona rówieśników z powodu mojego pochodzenia, chorób i wyglądu. Poszukiwałem własnego miejsca, nie przywiązywałem się. Ten nomadyczny styl życia, jak wszystko, miał swoje dobre i złe strony. Dobra strona to na pewno otwartość na zmiany i umiejętność szybkiego nawiązywania relacji. Gdziekolwiek się pojawiam, bardzo otwarcie rozmawiam z ludźmi. Być może to wzięło się stąd, że jako dziecko byłem wciąż w nowych miejscach i musiałem zaznajamiać się wciąż z nowymi ludźmi. Rodzice zmieniali miejsca pracy. Z drugiej strony – intensywne funkcjonowanie z tymi samymi osobami przez wiele lat jest na pewno rozwijające. Uczy zaufania, przebaczania, troski, przewidywania konsekwencji swoich działań. I niestety te rzeczy trudno mi wciąż do końca zrozumieć. Jako dorosły człowiek wciąż muszę się tego uczyć. Mimo że to są naprawdę ważne wartości, to wciąż są dla mnie trochę nowe w kontekście przyzwyczajeń i mojego krajobrazu emocjonalnego.

Mimo wszystko mam wrażenie, że ludzie wybierają cię dlatego, że jesteś na nich niezwykle otwarty, masz w sobie jakąś fascynację drugim człowiekiem, dążysz do zrozumienia go.

Wskazujesz na piękną rzecz. Nie wiem, skąd to się we mnie bierze, ale na pewno mogę powiedzieć, że gdy w młodości życie wiąże się z pewnym cierpieniem, problemami, a nawet wydarza się w nim śmierć, rodzinny smutek i dyskomfort, to wyzwala w tobie później większą empatię. I to taką empatię, która naprawdę pozwala ci się wczuć w drugiego człowieka, a w konsekwencji też lepiej zrozumieć muzykę, którą tworzy. Jest się wtedy bardziej podatnym na osiągnięcie współpracy na dużo głębszym, duchowym poziomie.Nie dalej jak wczoraj wieczorem byłem na spotkaniu poświęconym Virginii Woolf. Czytaliśmy na nim po dziesięć stron jej tekstów i miałem poczucie, że choć to tylko dziesięć stron, to jednak potrafię poczuć, jaka była.

Więc interesujesz się duchowością i mistycznymi sprawami?

Powiedziałbym, że nawet bardzo. To spotkanie, w którym wziąłem udział zeszłej nocy, zostało zresztą zorganizowane przez studentów jakiejś duchowej ścieżki. Nie znam przekrojowo ich życiorysów, nie wiedziałem nawet, skąd są ani jaka jest ich relacja z tradycyjną drogą kształcenia. Mając 51 lat, zapragnąłem dobrze zrozumieć swoją duszę, połączyć się ze światem duchowym. Miałem niezwykłe szczęście, że spędziłem wiele lat z bardzo uduchowioną istotą, kobietą z Islandii, która nazywa się Gyða Valtýsdóttir(artystka znana głównie z zespołu Múm – przyp. red.). Ona znajdowała się już daleko na ścieżce duchowego pojmowania i sama zachęciła mnie najpierw do obserwowania tych praktyk, a potem do zaangażowania się samemu.

Słyszałem historię twojego spotkania z kobietą rozmawiającą z umarłymi, które miało miejsce w Islandii…

To spotkanie było jednym z wielu, którymi Gyða wzbogaciła moje życie. Miała swoje własne pojmowanie duchowości i uznała, że też powinienem spróbować spojrzeć na świat w ten sposób. Z dużą życzliwością zorganizowała dla mnie spotkanie z kobietą, która rozmawia z umarłymi. Żałuję, że nie zapisałem wrażeń na świeżo, bo mógłbym opowiedzieć o nimbardziej szczegółowo. Ale jednym z jego rezultatów było to, że ta kobieta opowiedziała mi, mimo że nawet o to nie pytałem, dlaczego zostałem muzykiem. Powiedziała, że byłem kapłanem, a mój brat – muzykiem. Prawdopodobnie powiedziała to w czasie teraźniejszym, dokładnie nie pamiętam. I że gdy mój brat umarł, a miałem wtedy mniej więcej dwa lata, jego dusza połączyła się ze mną w szczególny sposób. Zostałem wtedy predestynowany do bycia muzykiem. Zawsze się zastanawiałem, jaka jest geneza mojego pragnienia zajmowania się muzyką, które miałem już od najmłodszych lat. To było piękne wytłumaczenie, piękna wizja, która była dla mnie sposobem na jasne, klarowne zobaczenie, zrozumienie tego.

Duchowy aspekt twojej muzyki mocno wybrzmiewa na Love In Exile. To medytacyjna płyta, w której słyszę też jakąś próbę nawiązania harmonii z naturą, a nawet jakąś antyczną energią.

Jeśli pytasz mnie o to, to przypuszczam, że to przede wszystkim jest w tobie, a niekoniecznie w tej muzyce samej w sobie. Powiedzmy, że jest jakiś dowolny na świecie przedmiot. Jeśli spędzam z nim czas i na przykład kojarzę go ze szczęściem, to czy oznacza to, że przedmiot ten sam w sobie zawiera szczęście? Czy to właśnie ja jestem osobą, która widzi bądź czuje szczęście w tym przedmiocie? Nawet jeśli szczerze tworzę go z taką intencją? Z uwagi na brzmienie tej płyty i z uwagi na uczucia, jakie ona budzi w tobie, możesz doświadczać czegoś duchowego, na przykład dostrojenia się do natury. Ale płyta sama w sobie tego nie zawiera. To wszystko kwestia alchemii waszych interakcji. Uważasz, że to ma sens?

Tak, całkiem tak.

Bo wiesz, kiedy byliśmy w studiu i pracowaliśmy nad tą płytą, nie nakładaliśmy na siebie żadnego przymusu, żeby stworzyć dzieło uduchowione albo koniecznie połączone z naturą, ale w pełni zauważam te aspekty. Gdybym sam obcował z tą płytą jako słuchacz, mógłbym wydobyć z siebie dokładnie takie odczucia.

Pomyślałem, że poruszę temat natury, bo spina mi się to z fragmentem innej współtworzonej przez ciebie płyty z zeszłego roku, która niestety przeszła bez większego rozgłosu. Mam na myśli Dosh / Ismaily / Young. Bardzo zaskoczyło mnie to, co dzieje się w utworze Moist. Nagle odzywasz się bezpośrednio do słuchacza i tłumaczysz, że to będzie kawałek o zmianach klimatycznych, jest cały ten wstęp o pożegnaniach, o witaniu się z siłami destrukcyjnymi, zaproszenie słuchacza do uczestnictwa w utworze przez bardzo proste czynności… Zupełnie się tego nie spodziewałem. Spontaniczność tego przekazu jest poruszająca.

Bardzo miło mi to słyszeć. Fajnie się tę płytę robiło, bo cała nasza trójka – TimYoung, Martin Dosh i ja, mamy wspólnego przyjaciela Toby’ego, który bardzo elegancko zaaranżował jej powstanie. Zwołał w jednym miejscu trójkę swoich przyjaciół, czyli nas, zebrał na to nawet trochę pieniędzy. Trafiliśmy wszyscy do Los Angeles, do studia Tima Younga.Moist to jest jak dotąd jedyny utwór, którynapisałem. Jestem przeszczęśliwy, że rozwiązuje on pewien dylemat, który mam, czyli jak stworzyć utwór, który ma wyraźną tożsamość, ma treść, ale może się ciągle zmieniać. To prawie jak problem z zakresu fizyki – jak stworzyć coś, co będzie za każdym razem inne, ale wciąż będzie takie samo? To odzwierciedla naszą naturę jako istot ludzkich.

Jak to jest, Mateusz, że budzisz się co rano i wciąż jesteś sobą, choć każdego dnia możesz mieć zupełnie inne uczucia, zupełnie inne myśli, stan emocjonalny? Albo na przykład inne dążenia? Możesz jako człowiek wzrastać, zmieniać się, przeczytać jakąś książkę i dzięki niej zmienić myślenie o świecie, ale wewnątrz wciąż pozostać sobą, wciąż być tym konkretnym Mateuszem. Chciałem to przenieść na piosenkę i udało się to zrobić w Moist, z czego jestem bardzo zadowolony.

Takie podejście bierze się z tego, że najchętniej działasz jako improwizator? Często mówisz o tym, że dużo bardziej otwierające jest granie za pomocą emocji, wizji albo intencji niż konkretnym akordem.

Masz absolutnie rację. To wyjątkowe, gdy znajdujesz się w stanie wewnętrznej interakcji z tym, kim jesteś w danym momencie. Gdy tworzysz muzykę w ten sposób, to jest szczególnie silne przeżycie zarówno dla twórcy, jak i dla publiczności. Dlatego gdy myślę o Love in Exile, jestem niezwykle dumny z faktu, że każdego wieczoru, gdy graliśmy koncert z tym materiałem, przychodziły do nas różne dźwięki, więc nie zawsze te utwory były tym samym, czego nauczyliśmy się grać wcześniej. Zagraliśmy w zeszłym roku około 40 lub 50 koncertów i za każdym razem wchodziliśmy na scenę bez żadnych przygotowań. Od pierwszej do ostatniej nuty wybrzmiewało to, co akurat czuliśmy i o czym myśleliśmy w tamtym czasie. To się działo nawet na tych wielkich koncertach, bo graliśmy na przykład na Newport Jazz Festival, a to w Stanach jest wielkim wyróżnieniem. To bardzo stary, dobrze znany festiwal z wielką renomą. I nawet tam nie zagraliśmy żadnego przygotowanego materiału.

Nawiązując jeszcze do Moist, zastanawiałem się, czy to nie tak, że przez ten długi epizod życia w ciągłej trasie traktujesz całą Ziemię jak swój dom i stąd wynika ta troska o nią?

Na pewno coś w tym jest, ale gdy mówimy konkretnie o mnie, Shahzadzie, to muszę ci powiedzieć, że jestem nowicjuszem w temacie dbania o naturę. Gdy dorastałem, nie byłem z nią specjalnie związany, bo w młodym wieku chorowałem na astmę, miałem bardzo wiele alergii. Dzieciństwo spędziłem więc raczej w swoim pokoju. Byłem typowym śmiesznym, zamkniętym w domu dzieciakiem, który uwielbiał czytać, lubił mieć zasłonięte okna. Niezbyt często wychodziłem na świeże powietrze. Ale później, już jako dorosły, przechodziłem przez różne fazy. Zacząłem sobie uświadamiać, jak piękna jest natura i wchodzenie w kontakt z nią. Poznałem nawet kiedyś pewną bardzo uduchowioną osobę, która stwierdziła, że mój rozwój powinien polegać na częstszej obecności w górach. Wcześniej nigdy nie zastanawiałem się nad krajobrazami górskimi w kontekście swojego życia. Teraz staram się angażować w sprawy przyrody i mogę powiedzieć, że jest jedna rzecz, która od razu przychodzi do głowy, gdy myśli się o zmianach klimatycznych – to, jak bardzo one wpłyną na nas wszystkich.

W pierwszej kolejności dotkną najbiedniejsze kraje. Tamtejsze populacje będą miały szalenie trudny czas, gdy to się zacznie. A nawiązując do tego, że do niedawna wciąż byłem w drodze, to zastanówmy się, jak poważnym skutkiem zmian klimatycznych będą migracje. Wielkie grupy ludzi będą przenosić się ze swoich domów do zupełnie nowych miejsc, żeby móc pozyskać najbardziej podstawowe środki do życia, jak wodę czy pożywienie, a nawet możliwą do wytrzymania temperaturę. Wszystko zmierza w naprawdę szalonym kierunku, przed nami trudna przyszłość. Pewnie wiele z tego mnie ominie z powodu mojego wieku, ale ludzkość znajdzie się niedługo w prawdziwie trudnym położeniu.

No to może na koniec – powiedziałeś kiedyś, że cisza jest piękniejsza od dźwięku…

Jakiś czas temu miałem okazję pograć trochę muzyki z tancerzami butō (japoński taniec z XX wieku czerpiący z tradycji tamtejszego teatru i nurtu ekspresjonizmu – przyp. red.). Bardzo doceniam to doświadczenie, bo wiele mnie nauczyło o muzyce. Podczas moich występów z nimi pojawił się pomysł, żeby potraktować ciszę jako przestrzeń, dzięki której ma wybrzmieć jakieś napięcie, jakaś informacja. Gdy zagrałem akord i akurat kończył on wybrzmiewać, cisza, która po nim została, była wciąż naładowana jego mocą. Cisza jest wtedy wypełniona ciekawością tego, co może przyjść po niej. Miejsca wypełnione ciszą mają w sobie nie tylko przestrzeń, ale też jakiś rodzaj elektrycznego ładunku. Dzięki temu zrozumiałem, jak cisza jest ciężka i jak wielkie ma znaczenie.

Ponadto, im cichsze jest miejsce, tym bardziej czujemy się zaproszeni do zaludnienia go swoimi myślami i emocjami. A gdy druga osoba zostanie wciągnięta w tę ciszę, wtedy, jeśli masz szczęście, pozostanie tam z tobą jako słuchacz. Tak więc cisza zawszezbliża do ciebie człowieka – czy to słuchacza, czy to przyjaciela, czy inną osobę, z którą jesteś w relacji w danym momencie. I wreszcie uważam, że cisza daje ci szansę na lepsze zrozumienie siebie. Jeśli udaje się to osiągnąć, pierwszy dźwięk, którym zechcesz przełamać ciszę, będzie pochodził z głębszego obszaru twojej osobowości, będzie bardziej przemyślany. To pokazuje, jak mocno cisza uwydatnia dźwięk.

Tagi w artykule:

Powiązane artykuły

polecane

newsletter

Strona JazzPRESS wykorzystuje pliki cookies. Jeżeli nie wyrażasz zgody na wykorzystywanie plików cookies, możesz w każdej chwili zablokować je, korzystając z ustawień swojej przeglądarki internetowej.

Polityka cookies i klauzula informacyjna RODO