Wywiad

Robert Majewski: Nie wiem, czy to był dobry wybór

Obrazek tytułowy

fot. Kuba Majerczyk

fot. Yatzek Piotrowski

Robert Majewskitrębacz jazzowy, syn trębacza jazzowego Henryka. Gra, komponuje i aranżuje. Uczy i wychowuje młodsze pokolenia. Spełniony, szczęśliwy mąż i ojciec. Skromny, nie epatuje swoją osobą w mediach. W tym roku obchodzić będzie jubileusz 40-lecia swojej działalności artystycznej. Już na samym początku rozmowy okazuje się jednak, że do roli muzyka ma spory dystans…


Vanessa Rogowska: W jakim momencie życia pana spotykam?

Robert Majewski: Myślę, że podobnie jak dla wszystkich – w niepewnym i trudnym z różnych powodów.

A co jest trudnego w tym momencie?

Wojna w pobliżu nie napawa optymizmem. Poza tym sytuacja pandemiczna uświadomiła muzykom, i nie tylko im, w jakim są miejscu. Nasz zawód jest niepoważny. Takie mam wrażenie.

A może został potraktowany jako niepoważny? To znacząca różnica.

Zostaliśmy zablokowani na samym początku pandemii, a odblokowani na samym końcu. W szkole muzycznej, w której uczę w Warszawie przy ul. Połczyńskiej, jest coraz mniej chętnych do wykonywania zawodu muzyka. Kiedyś znacznie więcej osób zdawało do szkoły. W szczególności tłumy ochotników oblegały kierunek wokalny. Instrumenty dęte blaszane, takie jak trąbka, puzon itp., zawsze należały do niszowych. To się nie zmieniło, ale jest coraz większy problem, żeby znaleźć chętnych. Być może po części jest to spowodowane tym, że na muzycznych uczelniach większości dużych miast powstały wydziały muzyki jazzowej i zainteresowani trafiają na studia bliżej miejsc zamieszkania. Niestety myślę sobie, że w dużym stopniu przyczyniła się też do tego pandemia. Ludzie stwierdzili, że zawód muzyka jest ryzykowny.

A ja myślę, że zawsze był to ryzykowny zawód.

Oczywiście. Jednak mogliśmy liczyć na swoje umiejętności menedżerskie – jeżeli ktoś takie posiada, bo ja akurat nie posiadam. W przeciwieństwie do wielu moich kolegów. Nie wspominając o tych, którzy mają swoich menedżerów. Początek pandemii w marcu 2020 roku uciął wszystko. Wszystkie zdolności, powiązania czy koneksje przestały mieć znaczenie. Przestały funkcjonować.

Jak pan sobie wtedy poradził?

Raczej sobie nie poradziłem.

Podobno pomysł niedawno wydanej płyty Heart to Heart, którą nagrał pan w duecie z Krzysztofem Herdzinem, narodził się podczas pandemii. Słuchając jej, odczuwam, podobnie jak w przypadku innych pańskich płyt, silny pierwiastek kontemplacyjny. Dochodzę do wniosku, że posiada pan swoją niszę, a burze rozgrywające się w codzienności nie należą do tej przestrzeni. Są gdzieś na zewnątrz.

[śmiech]. A propos płyty nagranej z Krzysiem Herdzinem – trzeba pamiętać, że to był jego pomysł od początku do końca. Mam na myśli całą warstwę muzyczną czy kompozycyjną. Krzysiu wszystko skomponował i nagrał u siebie w domu. Ja tylko dołożyłem swoje trzy grosze, grając na trąbce i flugelhornie. Starłem się dopasować do tego, co słyszę, i tyle. Taki był mój udział.

Powiedziałabym, że kwestia dostrojenia jest kluczowa. Nie zawsze jesteśmy w stanie dostroić się do drugiej osoby.

Nieskromnie powiem, że potrafię dostroić się do różnych rzeczy, stylów czy gatunków. Poza tym szczerze mówiąc, czerpię z tego przyjemność. Mogę zagrać różną muzykę. Nie tylko jazz. Wielokrotnie zdarzało mi się zagrać muzykę popową czy z pogranicza jazzu.

Co świadczy o pańskiej elastyczności, umiejętnościach... [tu zaczął szczekać pies pana Roberta, jakby na potwierdzenie talentu swojego pana].

Nigdy nie byłem ortodoksyjnym jazzmanem. Być może jest tak, że najwięcej moich nagrań to jazz akustyczny. Może w ten sposób ludzie mnie najczęściej kojarzą. Natomiast słuchałem różnej muzyki. Popowej, klasycznej... Jedyny gatunek, który mi do końca nie przypadł do serca, to rap. Nie wiem dlaczego, choć są elementy rapowe w muzyce, które mi nie przeszkadzają.

Poruszyliśmy na początku rozmowy temat obecnych realiów i zmieniającego się świata, który ogromnie przyspieszył i zmienił niebezpiecznie kierunek. Co pan o tym sądzi?

Przychodzi mi na ten temat do głowy tylko to, że nie mamy na to wpływu. Nie chciałbym się mądrzyć. Miałem mieszane uczucia w związku z pandemią, z tym, co się obecnie dzieje na Ukrainie. Nie wiem, co mam powiedzieć na ten temat. Czuję się zaniepokojony i niepewny.

Co oprócz muzyki jest dla pana ostoją w życiu?

Rodzina. Jest moim największym życiowym dokonaniem. Żona, troje dzieci. Oni są najważniejsi. A w tym roku będę obchodził trzydziestą rocznicę małżeństwa.

Gratuluję! Czyli jubileusz małżeństwa zbiegł się z czterdziestą rocznicą pracy artystycznej?

Zgadza się, ale to nie praca artystyczna jest dla mnie najważniejsza. W ogólnym rozrachunku na pierwszym planie jest rodzina.

Dobrze słyszeć w obecnych czasach o trwałości i wartości długoletniego związku.

Też tak myślę, ale obecnie nagłaśnia się przede wszystkim afery. Natomiast o tym, co jest wartościowe, nie wspomina się często. Jeśli w czyimś życiu dobrze się układa, to nie jest to ciekawe.

A ja mam w zanadrzu pytanie – czym jest dla pana tradycja, w rozumieniu pozamuzycznym?

Ale mnie pani ciągnie za język.

Czuję, że pan jest nośnikiem tradycji, jej wartości.

Dlaczego tak pani czuje?

Słuchając muzyki. Nie znam pana osobiście. Dużo można wyczytać z tego, co ludzie grają i w jaki sposób grają. Jaki repertuar wybierają. I jak interpretują muzykę.

W sztuce liczy się dla mnie prawda. Jeżeli coś jest fałszywe, to mam wrażenie, że to wyczuwam. Ale może mi się wydaje?

Może pan to wyczuwa, ale nie wiem, czy ludzie młodszego pokolenia mają taką umiejętność. Mam na myśli, że postmodernistyczny świat rozpadł się na kawałki. Rządzi się już innym prawami. I czy w tym kontekście tradycja ma dla pana sens? Czy warto ją nieść?

Absolutnie tradycja ma sens. Chociażby rozwój jazzu pokazuje, że muzyka rozwijała się dzięki tradycji. Swego czasu powstała muzyka bebopowa, a muzycy tacy jak Charlie Parker czy Dizzy Gillespie słuchali muzyków swingowych. Czerpali z tego, co było wcześniej. Tyle że jako geniusze mieli na to własne, świeże spojrzenie. To geniusze ciągną muzykę do przodu. I Ellington, Coltrane czy Miles, który nieustannie się rozwijał i czerpał z tradycji. Myślę, że tradycja jest podstawą wiarygodności artysty. Artysta zna tradycję, szanuje ją, ale jednocześnie potrafi znaleźć własny język. Ludzie, którzy przekreślają to, co było, nie są dla mnie wiarygodni.

A nie odnosi pan wrażenia, że to ogólna tendencja u młodych ludzi? Wolą zerwać z tradycją na korzyść medialnego zaistnienia?

Oczywiście. Zawsze tak było. Świętej pamięci Tomasz Szukalski nazywał takich ludzi Dymitrami Samozwańcami. Zawsze znajdą się jednostki, które chcą zaistnieć za wszelką cenę. Zdarza się, że środowisko dziennikarskie im w tym pomaga. Słyszałem panią, która gra na saksofonie – choć gra to dużo powiedziane. W wywiadach z tą panią próbuje się udowodnić, że to coś wartościowego. Jestem przekonany, że to nic wartościowego. Sztuką jest, że ktoś nie potrafi grać, a gra? Próbuje coś udowodnić w ten sposób? Do mnie to nie przemawia, a niektórzy dziennikarze się na to łapią. Uważają to za coś niezwykle oryginalnego, że ktoś nie potrafi grać na instrumencie. Gra, wydobywając takie dźwięki, których ci, którzy naprawdę potrafią grać, nigdy nie wydobędą.

To są pewne triki, które pozwalają niektórym zaistnieć. Z drugiej strony pojawia się pytanie o poziom dziennikarstwa. I czym jest merytoryczne przygotowanie do tej niełatwej sztuki. Jako nauczyciel spotyka pan młodych ludzi wchodzących w dorosłe życie. Dzieli was trochę lat, ale nie o nie chodzi, a o to, co się wydarzyło w tym czasie w świecie. Jak wy się rozumiecie? Czy możliwe jest pomiędzy wami porozumienie?

Myślę, że tak. Z wieloma uczniami dobrze się rozumiem. Oczywiście społeczności uczniowskiej zdecydowanej grać jazz jest mniejszość. Wielu z uczniów próbuje równolegle studiować inne kierunki. Patrzą na przyszłość bardziej praktycznie niż ja. Będąc dziewiętnastolatkiem, nie wyobrażałem sobie przyszłości bez muzyki jazzowej. Nie interesowały mnie kwestie finansowe i praktyczne. Chciałem tylko grać. Myślę, że to jest jakiś klucz. Chyba większość muzyków, którzy reprezentują tak zwany poziom, prezentuje podobne podejście. Nie myślą, że zrobią szybką karierę.

Pan postawił wszystko na jedną kartę?

Tak. Tata był muzykiem. Jako małe dziecko chodziłem z nim na próby zespołu Old Timers czy Swing Session. Wyrastałem w tej atmosferze. Nie widziałem dla siebie innej przyszłości, mimo że muzykę zacząłem traktować poważnie dość późno. Nie ukończyłem podstawowej szkoły muzycznej. Dopiero półtora roku przed szkołą średnią zacząłem pobierać lekcje trąbki. Chciałem być jazzmanem. Wszedłem w to całym sobą.

Co pan dostał od swojego ojca? Czy pan jest jego przedłużeniem, kontynuacją? Za co pan jest mu wdzięczny? Często dowiadujemy się tego, kiedy naszych rodziców przy nas już nie ma. Jak pan myśli o tym z perspektywy lat?

Fakt, że ojciec przekazał mi to, co przekazał, jest dla mnie bardzo ważny. Aczkolwiek nigdy nie było takich sytuacji, żeby on czy rodzina naciskali na mnie, bym wykonywał konkretny zawód. Fakt, że rodzice nie posłali mnie do podstawowej szkoły muzycznej, świadczy, że nie chcieli usilnie wpływać na moją przyszłość. Liczyli chyba na to, że sam do tego dojrzeję.

Czy jako muzyk był pan pod wpływem taty? W jaki sposób szukał pan własnego języka?

Myślę, że to słychać w nagraniach. Płyta Continuation, którą nagrałem jako współlider z ojcem do serii Polish Jazz, pokazuje, że gramy inaczej. Nasze kompozycje są odmienne. Inny jest nasz sposób grania czy rodzaj ekspresji. Wydaje mi się, że od początku inaczej patrzyłem na elementy wykonawcze, mimo że jako chłopiec słuchałem sporo muzyki swingowej, dixielandowej, nowoorleańskiej, ale nigdy nie przesiąkłem tym rodzajem ekspresji, który reprezentował mój ojciec. Tata wiele lat wykonywał taki rodzaj muzyki, czy nawet postbebopową. Ja patrzyłem inaczej na trąbkę niż on i dzięki temu mogliśmy sobie pogadać sporo na ten temat. Na scenie również. Między nami nigdy nie było rywalizacji. Rozumiał, że mówię innym językiem, i doceniał to.

A jakim człowiekiem był pański tata Henryk Majewski?

Przede wszystkim był prostolinijny. Jeśli coś mu się nie podobało, to zawsze o tym mówił. Nie ukrywał, że coś mu nie pasuje. Być może dlatego ja sam czuję się lepiej w towarzystwie ludzi prostolinijnych niż, jak mawia moja żona, słodko pierdzących. Wiadomo, w środowisku artystycznym jest dużo fałszu. Niektórzy określają się jako nasi przyjaciele, a prawda jest taka, że przyjaciół nie mamy w życiu wielu. Czasami tylko jednego. Czasami dwóch, trzech. Świat artystyczny nie jest usłany przyjaciółmi. Tata potrafił czasami komuś coś wygarnąć, co nie przysparzało mu przyjaciół. Może czasami przesadzał, ale nigdy nie robił tego złośliwie. Myślę, że również z tego powodu środowisko darzyło go dużym zaufaniem.

W jaki sposób szukał pan swojego wyrazu?

Czy ja szukałem jakiegoś wyrazu?

Można przecież grać podobnie do kogoś. Świadomie lub nie.

Zgadza się. Myślę, że naśladowanie jest ważnym etapem. Dobrze jest, kiedy młody muzyk ma swojego guru i podąża w jego kierunku. I tak wcześniej lub później zauważy inne rzeczy, które też są fajne, i może się rozwinąć. Natomiast nie jest fajnie, jeżeli młodym muzykom podoba się wszystko. Trzeba próbować iść w jakimś konkretnym kierunku.

A dziś króluje taka różnorodność, że trudno ten kierunek wybrać...

Wiem, że jest trudno. Wszystko oznacza nic. Cały rozwój muzyki polegał na tym, że ktoś się od kogoś uczył. Kogoś naśladował. Potem zaczynał robić coś swojego. To, o czym rozmawialiśmy w kontekście tradycji, prawda? To są podstawy. Wystarczy spojrzeć na Johna Coltrane`a. On znał jazz od podszewki. Szukał, przekraczał granice. Był odważny. Albo Miles, który wyrósł w bebopie. Słuchał Parkera, Gillespiego, ale kilka lat później już nie grał jak jego mentorzy. Miał własny język.

Co lub kto pomógł panu w budowaniu własnego brzmienia?

Niewątpliwie Miles Davis, jak również to, że dzięki ojcu poznałem starsze gatunki jazzu, mimo że nigdy nie grałem w tym stylu. Nawet nie próbowałem, choć po śmierci taty przez dwa lata grałem za niego w zespole Old Timers, którego był wieloletnim liderem. Taka naturalna sztafeta pokoleń, choć nigdy mnie w tamtą stronę nie ciągnęło. W piątej klasie szkoły podstawowej zabierałem do szkoły magnetofon kasetowy i słuchaliśmy z kolegą muzyki Duke`a Ellingtona. Mnie ta muzyka kręciła, ale nigdy nie miałem tego typu ekspresji w sobie. Davis był dla mnie olśnieniem. Na przykład płyta My Funny Valentine. Połączenie jazzu, intensywnego swingowania z takim niby chłodnym, oszczędnym davisowskim akcentem. Na tamte czasy ta muzyka była bardzo nowoczesna, mimo że zakorzeniona w tradycji.

A nie ma pan wrażenia, że dziś gra się jazz bez swingu? To jeszcze jazz czy muzyka współczesna?

Mam takie wrażenie. Myślę, że w wielu przypadkach jest to jazz. Natomiast na poziomie serca – słuchając współczesnej muzyki akustycznej, nie rozumiem jej i nie mam ochoty jej słuchać. Może ktoś za wszelką cenę chce być oryginalny. Ja nie odnajduję prawdy. Rzadko ją w tej muzyce słyszę.

Jest pan muzykiem, wykonawcą, aranżerem, kompozytorem, nauczycielem. Poznał pan jazz, czy muzykę, z różnych stron. W takim razie w jaką stronę dryfuje jazz?

Nie mam pojęcia. Myślę, że dąży do totalnej różnorodności. Nie uważam się za eksperta, ale tam, gdzie słyszę duszę, tam chce mi się tego słuchać. Natomiast od wielu lat jest czas muzycznych gladiatorów. Parę lat temu pomyślałem, że byłoby fajnie stworzyć trio, które nawiązywałoby do Cheta Bakera (Trio4Chet), który nie miał w sobie nic z gladiatora. Chet posiadał niezwykły dar przekazywania maksimum treści przy minimum środków i techniki. Dziś muzyka jazzowa jest bardzo skomplikowana. Nawet dla muzyków, którzy jej słuchają, a nie mówiąc już o słuchaczach bez przygotowania muzycznego. Często jej główną treścią jest komplikacja. Najlepiej zagrać coś tak trudnego, czego nie będzie w stanie zagrać ktoś inny. To dziś stanowi wartość.

Pan nie ma takiej potrzeby udowadniania ani potrzeby ścigania się.

Nie bardzo, i już pewnie to się nie zmieni.

Zapewne dobrze zna pan swoją wartość, skoro nie bierze pan udziału w takich rywalizacjach.

Tak, ale można to uznać za ułomność, skoro ktoś nie potrafi zagrać na 14/15. Trochę to zmierza w tym kierunku. Rytmy nieparzyste mocno się zakorzeniły w jazzowym kanonie. Obecnie zagrać coś na 4/4 to wstyd. Słuchacze też wyczuwają prawdę w muzyce. Czy skomplikowane metrum ma znaczenie i pomaga muzyce czy jej przeszkadza?

Jazz bardziej niż inne gatunki muzyczne kojarzy się z relacjami. Podobnie jak ulotny jest dialog w jakiejś relacji, tak niepowtarzalny jest koncert, w którym krzyżują się słuchanie, odpowiedź i gra zespołowa. Czym dla pana są relacje w jazzie?

Znalezienie relacji jest podstawą, to jest umiejętność grania w zespole, świadomość swojego miejsca w danym momencie, muzykalność. Wrócę do Davisa. On potrafił montować świetne zespoły. Połączyć ze sobą odpowiednich ludzi. Drugi Wielki Kwintet Davisa był idealnym połączeniem. Spotkanie tych ludzi było cudem. Każdy z nich był wybitną indywidualnością, a jednocześnie potrafił się podporządkować, słuchać innych. Dlatego relacje muzyczne są szczególne. Nie trzeba pałać do kogoś wielką sympatią, aby kogoś docenić i dobrze z nim zagrać. Słyszało się o różnych animozjach w wielu świetnych zespołach, ale nie wpływało to raczej na ich muzyczną jakość.

A co pan z tych relacji wyniósł dla siebie? Muzykom towarzyszą silne emocje. Nie wszystkie pewnie się komentuje, ale przecież wiadomo, kiedy w studiu czy na scenie dzieje się coś poważnego.

Te emocje po prostu się czuje i relacje muzyczne można zbudować już od pierwszego wspólnego dźwięku. Mam wrażenie, że coś takiego spotkało mnie w trakcie nagrania płyty My One And Only Love, gdzie miałem wielką przyjemność spotkać wybitnych muzyków – Bobo Stensona, Palle Danielssona i Joeya Barona. Z wyjątkiem Palle Danielssona nie znałem ich osobiście, nie mieliśmy żadnych prób, po prostu spotkaliśmy się w studiu i zaczęliśmy nagrywać, właściwie jam session. Mam wrażenie, że od razu znaleźliśmy wspólny muzyczny język, to było piękne przeżycie. Oczywiście relacje międzyludzkie też nie są bez znaczenia. Na co dzień staram się grać z jak najlepszymi muzykami, których szanuję i lubię, zwyczajnie jako ludzi.

A wybór trąbki na instrument wiodący był tradycją rodzinną?

Kiedyś podobały mi się różne instrumenty. Perkusja czy saksofon. Aczkolwiek na żadnym z nich nie grałem. Układałem sobie jako dzieciak z różnych przedmiotów coś na kształt perkusji i próbowałem grać. Takie tam dziecięce zabawy. Rytm jest tym elementem, który odróżnia jazz od innych gatunków. Nie harmonia. Ale kiedyś tata zapytał się mnie czy może chciałbym grać na trąbce. Trochę było mi głupio odmówić ojcu. Zdecydowałem się na tę próbę.

I jak poszło?

Teoretycznie dobrze, ale do tej pory nie wiem, czy to był dobry wybór, czy nie. Trąbka ma swoje ciemne, wredne strony. Tylko myślę, że po czterdziestu latach grania to już nie ma żadnego znaczenia.

Wszystko ma swoją jasną i ciemną stronę.

Pewnie tak. Istnieją predyspozycje psycho-fizyczne do grania na trąbce. Mnie się wydaje, że ich nie posiadam w dostatecznej ilości. Tak myślę po czterdziestu latach.

A na jakim instrumencie powinien pan grać?

Nie wiem. Może na perkusji. Perkusja mnie pociągała. Ale to wiąże się z koniecznością wiecznego rozkładania i składania. To są takie moje mało istotne dywagacje.

Dobrze jest skonfrontować się z takimi myślami.

Myślę, że trochę za późno.

A ja nie myślę o tym w kategoriach żalu czy straty, tylko w kategoriach odwagi czy pana potencjału, który jest większy, a czas biegnie szybko.

Właśnie. Nigdy nie byłem człowiekiem, który byłby w stanie jakoś kreować własną przyszłość. Zawsze czekałem na to, co mi przyniesie los. Taki mam charakter.

Teraz bardziej pana rozumiem.

Skoro zacząłem grać na trąbce, to gram na niej do dziś.

Są tego konkretne efekty. Trąbka wygląda tak niewinnie i minimalistycznie, a wiele wymaga od muzyka. To wyższa szkoła jazdy.

W kontakcie z instrumentami dętymi blaszanymi zawsze i przez całe życie dochodzi do walki o dźwięk. Kiedy człowiek zaczyna grać, to jeszcze o tym nie wie. Ta walka nie ma końca.

Co dzieje się z potencjałem pana uczniów?

Czasami ktoś go posiada, ale nie chce z niego korzystać. Albo jakieś inne względy decydują o tym, że nie idzie w stronę jazzu, ale w zupełnie inną. Nawet pozamuzyczną. Naturalny potencjał człowieka jest wyczuwalny. Należy do sfery intuicji. Intuicja jest dla mnie podstawą. Sporo rzeczy robię intuicyjnie. Grając oczywiście. Nie wiem, czy można wpłynąć na swoją intuicję.

Może lepiej jej słuchać?

W muzyce jedni potrzebują wszystko wiedzieć. Inni kierują się intuicją. Pamiętam wypowiedź Michaela Breckera, który był wybitnie wyszkolonym saksofonistą i muzykiem. Twierdził, że najlepsze momenty jego solówek to te, w których się myli. Idzie w jakąś stronę i do końca nie wie, co zagra. Dla niego miało to znaczenie, choć posiadał ogromną wiedzę i umiejętności.

Trzeba mieć wiele pokory, aby przyznać się do tego publicznie.

To samo powiedział Herbie Hancock na temat grania w kwintecie Davisa, że najfajniejsze momenty to te, w których się gubili.

Czyli dobrze jest się zgubić, aby się odnaleźć.

Świadomość, kiedy się gubimy, i złapanie się w odpowiednim momencie należy do sfery intuicji. Każdy artysta musi w coś wierzyć. W to, co robi, i czy to ma sens. Nie widzę innej możliwości. Zdając sobie sprawę z różnych ułomności, zdajemy sobie sprawę ze swoich dobrych stron.

Czy będzie pan celebrował w sposób szczególny swoje czterdziestolecie pracy artystycznej?

Taka mała celebracja odbędzie się 10 września na deskach Promu Kultury Saska Kępa w Warszawie. Zaprosiłem Henia Miśkiewicza, Michała Tokaja, Sławka Kurkiewicza, Michała Miśkiewicza, a także Andrzeja Dąbrowskiego, z którym miałem okazję współpracować przy jego ostatniej płycie Andrzej Dąbrowski & All Stars: Live. Pomyślałem sobie, że to dobra okazja, aby zaprosić Andrzeja jeszcze raz na scenę. Po prostu pogramy trochę jazzu i tyle.

Czego mogę panu życzyć?

Potrzebuję zdrowia i pieniędzy [śmiech]. Zdrowie jest potrzebne każdemu, a pieniądze też się przydadzą.

W takim razie tego właśnie życzę.

Tagi w artykule:

Powiązane artykuły

polecane

newsletter

Strona JazzPRESS wykorzystuje pliki cookies. Jeżeli nie wyrażasz zgody na wykorzystywanie plików cookies, możesz w każdej chwili zablokować je, korzystając z ustawień swojej przeglądarki internetowej.

Polityka cookies i klauzula informacyjna RODO