Felieton Słowo

My Favorite Things (or quite the opposite…): Metafizyka życia małżeńskiego

Obrazek tytułowy

W lipcu 1990 roku, podczas wakacyjnego wyjazdu poznałem dziewczynę. Piękną sweet sixteen – jak u Iggy’ego Popa. Było ognisko, gitara i… coś zaiskrzyło. Tak to się w tamtych czasach odbywało. Pięć miesięcy później Wojciech Waglewski, równolegle do realizacji drugiej płyty Małego Wu Wu, zarejestrował w studiu Tonpressu solowy album Waglewski Gra-Żonie. Niedługo potem nabyłem kasetę z tym nagraniem i weszło ono do ścisłego kanonu moich muzycznych evergreenów.

W tym roku przypada trzydziesta rocznica obu tych wydarzeń. Z pozoru nie mają one ze sobą nic wspólnego poza osobą piszącego te słowa. Ale jest jeszcze coś. Coś niewspółmiernie istotniejszego. Dziś, po tylu latach, Wagiel nadal gra żonie Grażynie, a ja nadal rozkoszuję się tymi dźwiękami wspólnie z żoną Joanną – tą poznaną trzydzieści lat temu. „Metafizyka życia małżeńskiego jest faktem oczywistym, nadającym żywotowi ludzkiemu blask cudu, tak jak przyglądając się historii świata, kraju, jednego życia nie możemy oprzeć się wrażeniu, że splata się ona w jedno, trudne do ogarnięcia, pasmo następujących po sobie rzeczy niezwykłych (nie można przy tym zapominać, że sam proces przyglądania jest czymś cudownym…)”. Ten tekst pojawił się na wkładce płyty nagranej 30 lat temu. Znalazł się także w booklecie nowego wydawnictwa. Tego typu stwierdzenia ze swej natury są ponadczasowe i uniwersalne, a czy tak samo jest z materiałem zawartym na podwójnym albumie wydanym w czerwcu tego roku?

Zacznijmy od pierwszego krążka – zremasterowanej reedycji płyty sprzed trzech dekad. Pamiętam, że materiał zawarty na Waglewski Gra-Żonie był dla fanów Voo Voo pewnym zaskoczeniem. Po pierwsze Wagiel dał się poznać jako gitarzysta pokazujący zdecydowanie bardziej „klasyczne” blues-rockowe podejście do instrumentu, niż to miało miejsce w zespole. Po drugie – płyta emanowała swoistą kameralnością, wręcz intymnością.

Złożyły się na to dwie podstawowe przyczyny. Artysta nagrał materiał w pełni tego słowa znaczeniu solowy – grał na gitarze, gitarze basowej, perkusji, klawiszach, śpiewał, oczywiście komponował i pisał teksty. Tylko w niektórych utworach wspomagali go Piotr Stopa Żyżelewicz i Edyta Bartosiewicz. Drugi powód – album, zgodnie ze swoim tytułem, jest zbiorem piosenek dedykowanych żonie i wydanych na jej urodziny. Jak ta muzyka przeszła próbę czasu? Zdanie fana muzyki Wojtka Waglewskiego może nie być obiektywne. Poza tym to nie jest mój pierwszy kontakt z tą płytą po latach – wracałem do niej regularnie na przestrzeni lat – za każdym razem z równą atencją. Dla mnie to wciąż wspaniała muzyka. Wznowienie to bez wątpienia gratka dla fanów, ponieważ zdobycie oryginału wydanego przez Polton nie było dotąd prostą sprawą, a w dodatku teraz otrzymujemy świetnie brzmiący remaster.

Waglewski_Gra-Zonie_2020.jpg

Orędownikiem nagrania solowej płyty Waglewskiego w 1990 roku był Jan Chojnacki – dziennikarz muzyczny, ówczesny szef artystyczny Poltonu. Teraz również za jego namową muzyk zdecydował się na wznowienie albumu. Wagiel pomyślał jednak, żeby „uzupełnić to wydawnictwo koncertową wersją, wykonaną tym razem przez osoby, które potrafią grać na swoich instrumentach…”. W ten sposób uformował się skład artystów, którzy zagrali w Studiu Trójki im. Agnieszki Osieckiej 22 lutego tego roku. Obok Waglewskiego na scenie znaleźli się Kasai (Kasia Piszek – instrumenty klawiszowe, śpiew), Masha Natanson (śpiew), Michał Bryndal (perkusja), Max Mucha (gitara basowa, kontrabas), Antoni Ziut Gralak (trąbka), Piotr Chołody (instrumenty perkusyjne) oraz DJ Eprom (gramofony, elektronika, scratche). Zapis tego koncertu wypełnia drugi krążek albumu.

Słuchacze otrzymują więc „zestaw podwójny” – na obu płytach znajdują te same utwory w interpretacjach, które dzieli 30 lat! (Na płycie z 2020 nie ma dwóch utworów z oryginału: Her Melancholy z udziałem Edyty Bartosiewicz oraz Kłopotów z formą). Przy takim zestawieniu trudno uciec od porównań. Od strony wykonawczej czy aranżacyjnej płyty są zupełnie różne – Waglewski solo kontra wielopokoleniowa grupa świetnych muzyków (w tym jazzmanów). Improwizacje Ziuta Gralaka, gra sekcji Bryndal / Mucha, scratche DJ’a Eproma wnoszą do tej muzyki niesamowity koloryt, bogactwo brzmień, których nie było na pierwowzorze. Natomiast od strony emocjonalnej oba wykonania są równie mocne.

To, co tak silnie działało trzy dekady temu, działa do dziś. Dlaczego? Z całą pewnością nie tylko przez zaangażowanie wspaniałych instrumentalistów i odświeżenie aranży. Tajemnica tkwi w… metafizyce życia małżeńskiego. Jak twierdził autor (w odniesieniu do wcześniej zamieszczonego cytatu), kiedy ukazywał się oryginalny materiał, „należałoby tę płytę potraktować jako ściśle historyczny opis cudu” i tym razem jest chyba tak samo, bo cud trwa nadal!

Koncert w Studiu im. Agnieszki Osieckiej i jego zapis na płycie to piękny sposób na świętowanie trzydziestej rocznicy. My również znaleźliśmy sposób na uczczenie tej naszej – prywatnej. Kiedy do sieci trafia ten numer JazzPRESSu, najprawdopodobniej jest już po imprezie, na której spotkała się grupa znajomych, uczestników wakacyjnego wyjazdu z lipca 1990. Piszę ten materiał na tydzień przed umówionym terminem. Dla niektórych będzie to spotkanie po wielu, wielu latach. Nie wiem, w jakim kierunku potoczą się nasze rozmowy, na ile będziemy wspominać wspólnie spędzony czas, na ile dzielić się tym, co wydarzyło się potem, a na ile emocjonować się tematem wyborów prezydenckich. Jednego jestem pewien – wiem, jakiej płyty nie zabraknie na imprezie.

Autor - Piotr Rytowski

Tagi w artykule:

Powiązane artykuły

polecane

newsletter

Strona JazzPRESS wykorzystuje pliki cookies. Jeżeli nie wyrażasz zgody na wykorzystywanie plików cookies, możesz w każdej chwili zablokować je, korzystając z ustawień swojej przeglądarki internetowej.

Polityka cookies i klauzula informacyjna RODO