fot. archiwum autora
Być może zaczęło się to w połowie 2021 roku, kiedy recenzując kolejną edycję Warsaw Summer Jazz Days, postanowiłem napisać tylko o dwóch koncertach – Mary Halvorson oraz Jaimie Branch. Mimo że na festiwalu występowali też m.in. Branford Marsalis, Joey Calderazzo, John Patitucci, Antonio Sánchez i Miguel Zenón, te dwie artystki wydały mi się najbardziej interesujące z całego programu. Duże wrażenie robiły na mnie kolejne płyty Angel Bat Dawid i Moor Mother (zarówno solo, jak i z zespołem Irreversible Entanglements) oraz ich udział na na płytach takich wykonawców jak Sons of Kemet czy Plastik Beatniks. Jednym z moich ulubionych niejazzowych albumów ubiegłego roku był ¡Ay! Lucrecii Dalt. Nagle zauważyłem, że duża część muzycznych nowości, które uważałem za interesujące, świeże, intrygujące to twórczość kobiet. W polskim jazzie, gdzie przez długie lata jeśli już pojawiały się kobiety, to na ogół w charakterze wokalistek, niepostrzeżenie na pierwszym planie można dostrzec takie postaci jak Kinga Głyk, Kasia Pietrzko czy Aga Derlak. Analogiczny trend widzę wyraźnie w muzyce współczesnej. Anna Sowa, Teoniki Rożynek, Ola Słyż i inne młode kompozytorki są obecne na najważniejszych festiwalach tego nurtu.
fot. archiwum autora
Czy zmieniła się moja percepcja? Czy może to kwestia związanej z wiekiem innej gospodarki hormonalnej? A może kobiety wreszcie zaczęły tworzyć dobrą muzykę? Żadna z tych tez nie brzmi przekonująco. Raczej to kobietom tworzącym ciekawe, ambitne rzeczy wreszcie udało się przebić do świadomości szerszej grupy odbiorców. Stało się to m.in. za sprawą aktywnie działających kobiecych ruchów społecznych – wiele artystek łączy sztukę z aktywizmem, demonstrując swoją silną pozycję także w ten sposób. Możemy dziś mówić wręcz o swego rodzaju modzie na artystki kobiety. I jest to moda bardzo zdrowa! Dziś trudno wyobrazić sobie festiwal, na którym nie pojawiają się przedstawicielki płci pięknej – nie z powodu jakichś zapisów o parytetach, ale z powodu jakości ich twórczości.
Niezwykle ciekawy koncert, ściśle powiązany z powyższymi rozważaniami, mogłem podziwiać podczas kolejnej edycji szwajcarskiego festiwalu Neue Musik Rümlingen, w tym roku w malowniczych plenerach Ticino. Jeden z festiwalowych dni odbywał się na oddalonym o kilka kilometrów od Locarno wzgórzu Monte Verità. Zanim o wydarzeniu, parę słów należy sięsamemu miejscu. Kiedy jechałem na festiwal, nie miałem pojęcia o historii „Góry Prawdy”, a to właśnie ona nakreśla kontekst tych ciekawych działań artystycznych.
fot. archiwum autora
W 1900 roku na wzgórzu Monescia, później przemianowanym na Monte Verità, osiedliła się grupa ludzi, którzy szukali w tym miejscu prawdziwej wolności. Stworzyli komunę, w której żyli zgodnie z ideami wegetarianizmu, naturyzmu, wolnej miłości, poszanowania dla natury i pacyfizmu. Starali się być samowystarczalni – uprawiali ziemię na wzgórzu oraz zajmowali się sztuką. Nosili luźne proste ubrania, długie włosy, brody. A wszystko to na kilkadziesiąt lat przed hippisami! Z czasem założyli sanatorium, które leczyło „dolegliwości epoki”. Przyjeżdzali do niego ludzie, którzy mieli dość miejskiej cywilizacji, burżuazyjnych wartości, konformizmu. Wzgórze stało się też azylem chętnie odwiedzanym przez artystów. Gościli tu m.in. Herman Hesse, D.H. Lawrence, Paul Klee, Max Weber czy Isadora Duncan. Jedną z istotnych wartości funkcjonujących w grupie było też równouprawnienie płci. Co ciekawe, ten pionierski, także pod tym względem, ruch powstał w Szwajcarii, która prawa wyborcze przyznała kobietom dopiero w 1971 roku! Współzałożycielką wspólnoty na wzgórzu Monte Verità była pianistka, wielbicielka Wagnera i jedna z prekursorek feminizmu Ida Hofmann.
Ten zdecydowanie awangardowy jak na tamte czasy ruch oraz postać samej Idy Hofmann stały się inspiracją dla performatywnego spaceru po zboczu Monte Verità przygotowanego przez holenderski kolektyw performerski Het Geluid i wykonanego przez wokalistkę Stephanie Pan oraz perkusistkę Sylwię Żytyńską. Słuchacze na plenerowej trasie z dziewięcioma koncertowymi przystankami przeszli drogę od późnego romantyzmu przez cały XX wiek, śledząc rozwój wokalnej awangardy. Jedynie pierwszy utwór pozbawiony był warstwy wokalnej, ponieważ była to „partia kowadeł” ze Złota Renu Richarda Wagnera. Z jednej strony ewidentny hołd dla Idy Hofmann, ale z drugiej, być może, utwór kompozytora uważanego za mizogina (tak przynajmniej przedstawia go w swojej książce jego prawnuk Gottfried Wagner) jako punkt startowy muzycznej wędrówki z kobietami w roli głównej. Kolejne osiem utworów to kompozycje kobiet, pisane dla kobiet lub wykonywane we wspaniałych kobiecych interpretacjach. Reprezentują one kolejne dekady XX wieku i stanowią ważne punkty w historii muzyki współczesnej, więc z pewnością warto je chociaż pokrótce wspomnieć.
W 1912 roku, w czasie pobytu w Berlinie, Arnold Schönberg poznał aktorkę Albertine Zehme, która namówiła go do skomponowania utworu na głos recytujący do wierszy belgijskiego symbolisty Alberta Girauda, Tak powstał Pierrot Lunaire – prekursorskiedzieło wykorzystujące Sprechgesang, czyli śpiewomowę, którego fragment został wykonany przez artystki na Monte Verità. Kolejnym utworem była Ursonate, dadaisty Kurta Schwittersa – wczesnyprzykład abstrakcyjnej poezji dźwiękowej. Wonderful Widow of Eighteen Springs – pieśń na głos i zamknięty fortepian Johna Cage’a to kolejny utwór powstały na zamówienie kobiety – śpiewaczki i sufrażystki Janet Fairbank. Wreszcie pojawił się awangardowy utwór skomponowany przez kobietę. Stripsody Cathy Berberian to kompozycja z 1966 roku opierająca się nie na nutach, ale na komiksowych obrazkach, które wykonawca miał zobrazować za pomocą onomatopeicznych dźwięków. Stephanie Pan zrobiła to po mistrzowsku, a w kolejnym utworze – Our Lady of Late Meredith Monk – zaprezentowała studium wykorzystania głosu jako surowego, prymitywnego instrumentu ekspresyjnego.
fot. archiwum autora
Końcówka XX wieku była reprezentowana przez trzy utwory. Awangardowe This is the Law of the Plague Diamandy Galásoraz dwie kompozycje, które wprowadziły kobiecą, nadal w pewien sposób awangardową, muzykę w obieg popkultury. Artystki wykonały O Superman Laurie Anderson oraz Jóga z repertuaru Björk. Temu ostatniemu utworowi, wykonywanemu na szczycie wzgórza, towarzyszyła niezwykle ciekawa instalacja dźwiękowa. Umieszczone na stalowych linach, wiodących od szczytu do podnóża wzniesienia, głośniki sunęły niczym kolejka linowa obok schodzącej w dół publiczności. Podczas gdy artystki wciąż wykonywały utwór Björk na górze, dźwięki podążały za słuchaczami znajdującymi się już kilkadziesiąt metrów niżej…
Projekt powstał na zamówienie festiwalu i był ściśle powiązany z miejscem, w którym został wykonany. Nie będzie więc raczej już okazji, aby go zobaczyć. Wciąż można jednak poznać wzgórze Monte Verità i jego historię – osobiście lub online (https://mediaguide.monteverita.org/en/). Z pewnością warto sięgnąć po wymienione utwory – może niezbyt oczywiste z punktu widzenia fanów jazzu, ale bez wątpienia warte poznania. Przede wszystkim jednak miejmy uszy i oczy otwarte na twórczość wspaniałych artystek, aby takie płyty jak chociażby tegoroczne Requiem for Jazz (Angel Bat Dawid), Fly or Die Fly or Die Fly or Die (World War) nieodżałowanej Jaimie Branch czy Protect Your Light (Irreversible Entanglements z Moor Mother) nie umknęły naszej uwadze.
Piotr Rytowski