Felieton Słowo

Myśli, że myśli: Improwizacja, czyli przygotowanie do bycia nieprzygotowanym

Obrazek tytułowy

fot. Maciej Puczyński / rys. Patryk Zakrocki

Jak to jest, że ktoś tak po prostu zaczyna grać? Eee, tak sobie tylko coś tam gra. Improwizuje… Niejednokrotnie spotkałem się z tym, że w języku potocznym improwizacja jest dyskredytowana. Jak nie umie, to zaimprowizuje. I tak cała niesamowitość ludzkiej pomysłowości, uwzględniania aktualnych warunków i znajdowania natychmiastowych rozwiązań, czyli coś, na co technologii uwikłanej w procedury wciąż jeszcze nie stać, zostaje zdewaluowane i wyśmiane.

A przecież tam, w spontaniczności, kryje się ten fascynujący błysk geniuszu, pozaracjonalnego połączenia z tematem i zaczerpnięcia bezpośredniej wiedzy, czy raczej stania się tym, czym się zajmujemy. Be water, my friend…Bądź muzyką, spróbuj przekazać ten strumień, który przez Ciebie przepływa jak najmniej zniekształcony stylem i modą, a wymkniesz się terminowi ważności. Po prostu graj to. I tu się zaczyna.

Czy improwizować może osoba nieprzygotowana, czy jedynie mistrzowie wprawieni w tej sztuce? Kiedy jest prawdziwa improwizacja, a kiedy spontaniczna decyzja uruchamia przygotowaną wcześniej figurę i jej odtwarzanie już niewiele ma wspólnego z impro?

Ciekawi mnie ten temat. Lubię słuchać artystów wizualnych, którzy nierzadko ciągną do muzyki i SPONTANICZNIE ją tworzą, nie mając warsztatu ani wiedzy. Są to jednak artyści, mają wyczucie formy, proporcji, barwy, są wrażliwi i mają otwarty ten narząd, który pozwala wchodzić w twórczy trans. Lubię być tego świadkiem, ponieważ zdarza się tam czysta energia i świeża spontaniczność. Im bardziej abstrakcyjne źródła dźwięku, tym lepiej, bo nie kusi naśladowanie znanych konwencji.

Z konwencjami warto się zapoznać, ale to inny etap zgłębiania muzycznej sztuki. Uważam, że warto poznać różne style, ale (!) warto dbać o wewnętrzny delikatny organ podpowiadający, co nam się podoba, a co nie. To coś subtelnego i decydującego w byciu artystą. Odrzucanie tego, co mnie– właśnie mnie – z jakichś względów nie odpowiada. Kształtowanie smaku daje w rezultacie wysmakowane formy, czyż nie?

Improwizujący amatorzy są intrygujący i autentyczni tym częściej, im rzadziej się tym zajmują. Żeby na zawołanie wejść na scenę i publicznie oddać się temu intymnemu stanowi prywatnego transu, czyli strumieniowi improwizacji, trzeba to wyćwiczyć. Odrzucić poczucie bezpieczeństwa wynikające ze stosowania wyuczonych zagrywek. Ćwiczyć niestosowanie gotowców, tylko odbijanie się od nich. Ćwiczyć gotowość na nieznane, przyjaźnić się z pomyłkami i umieć tańczyć swobodnie na nieznanym terenie, korzystając z tego, na co natrafimy. Nazwałem to sobie kiedyś byciem przygotowanym na bycie nieprzygotowanym. Móc wejść na scenę z nieznajomym muzykiem i być razem w każdym momencie, nie zdominować, nie ulec, wspólnie tańczyć, śpiewać na dwa, nienapisane wcześniej, głosy

Derek Bailey w swojej książce o sztuce improwizacji rozróżnia improwizację idiomatyczną, tzn. taką, która pozostaje w ramach jakiejś konwencji i realizuje jej postulaty (improwizacja barokowa, flamenco, w tradycji klasycznej muzyki perskiej czy hinduskiej itd.), oraz improwizację nieidiomatyczną, czyli wolną od tych tradycji. Improwizacja jest swobodna, a jeśli nawiązująca do danego stylu, to w sposób nieskrępowany i spontaniczny. Oznacza to wolność w dysponowaniu i wymyślaniu środków i technik. Nie zobowiązuje do porzucenia dawnych technik, raczej zachęca do spojrzenia na nie nowym okiem czy uchem.

A teraz takie zdanie. Nie wiem, gdzie na nie natrafiłem. Sztuka bez rzemiosła to po prostu autoekspresja. Warsztat bez kunsztu daje efekt przewidywalny i podręcznikowy. Świetne rozróżnienie sztuki i autoekspresji. I szpila wbita wirtuozom technikom, którzy nie praktykują spontaniczności i trzymają się procedur.

Myślenie typu out of the box można ćwiczyć, warsztat można analizować i schodzić do poziomu mikrogestów, najdrobniejszych połączeń, otwierać drogi wyjścia. Polecam być słuchaczem własnej muzyki. Takim, któremu nudzi się temat, wtedy kiedy nam się już nudzi, a porywa to, co i nas i w tym samym momencie fascynuje! Z wewnętrznym słuchaczem, którego postulował Witold Lutosławski, trzeba się zaprzyjaźnić i nauczyć się go/jej słuchać. W zespole Spontaneous Music Ensemble, w którym praktykowano kolektywną improwizację, ustanowiono taką ważną zasadę: jeżeli nie słyszysz któregoś z muzyków w twoim zespole, to znaczy, że grasz za głośno!

I wychodźmy na scenę nieprzygotowani. Tzn. przygotowani do spontaniczności i nieoczekiwanego, bez przygotowanych uprzednio zagrywek. Odważnie i z czułością albo z drapieżnością, czy jacy tam sobie jesteście.

Patryk Zakrocki

Tagi w artykule:

Powiązane artykuły

polecane

newsletter

Strona JazzPRESS wykorzystuje pliki cookies. Jeżeli nie wyrażasz zgody na wykorzystywanie plików cookies, możesz w każdej chwili zablokować je, korzystając z ustawień swojej przeglądarki internetowej.

Polityka cookies i klauzula informacyjna RODO