Go North Records, 2021
Fortepian i wibrafon to o tyle specyficzne instrumenty, że choć należeć one mogą do sekcji rytmicznej (jak to było w przypadku fortepianu w klasycznych big-bandach i w przypadku wibrafonistów spod znaku Gary’ego Burtona czy Bobby’ego Hutchersona), to jednak doskonale sprawdzają się również w partiach solowych. Te niezbyt odkrywcze teoretyczne wynurzenia pozwalają jednak w pewien sposób zrozumieć, na czym polega magia płyty Delta Scuti pianisty Dominika Kisiela oraz wibrafonisty Dominika Bukowskiego. Jak to jednak z magią bywa, tych najlepszych tricków i tak rozumem ogarnąć się nie da…
Sponsorem tytularnym nagrania (a może raczej – duchowym przewodnikiem) została gwiazda Delta Scuti. Jej cechą charakterystyczną jest specyficzny rytm pulsacji. Początkowo wydawało się, że ma on charakter zgoła chaotyczny, jednak najnowsze badania wykazują, że doszukiwać się można w nim rozbudowanego schematu. I rzeczywiście, trochę w taki właśnie sposób wybrzmiewa muzyka tworzona przez Kisiela i Bukowskiego. Wszystkie ich kompozycje to starannie przemyślane struktury, które w żadnym fragmencie nie trącą jednak przewidywalnością. Duet ten potrafi nie tylko zbudować eksperymentalną, lecz wciągającą narrację opartą na prościusieńkim motywie (utwór Zosma), lecz także stworzyć efektowną „ambientowo-kosmiczną” kompozycję z gęstą partią fortepianu (jak w utworze Ypsilon Ursae Majoris).
W Alkione straszą nas tłumione struny fortepianu, jednak muzycy jak ognia unikają efekciarstwa i tanich chwytów. Utworem, który wywarł na mnie jednak największe wrażenie, jest Delta Serpentis. Rozpoczyna się on efektowną i „klasycyzującą” partią fortepianu, z którą ciekawie pobrzmiewają nieco szarpane dźwięki wibrafonu. Dokładnie w momencie, w którym mamy poczucie, ze utwór utknie w martwym punkcie, kompozycja przeradza się w napędzaną fortepianowym drivem galopadę, która swoje zwieńczenie znajduje w jakże intensywnym zakończeniu.
Największym walorem płyty Delta Scuti jest jednak, moim zdaniem, emanujący z niej potężny duch nieuchwytności. Klimat nagrania, choć na pewno niepokojący, pozostaje nieoczywisty i niedookreślony. Kisiel i Bukowski, nieelegancko mówiąc, odwalili kawał dobrej roboty. Stworzyli mocno rozimprowizowany album, który nie stanowi jednak przesadnego ciężaru odbiorze. Całą swoją muzyczną koncepcję osadzili w rytmie, który okazuje się chyba być najważniejszym aktorem na scenie wykreowanej przez ten debiut. Muzyka wokół niego szarpie, rwie się, łamie, czasami pędzi naprzód, czasami pozornie drepcze w miejscu, lecz zawsze jest mu bezgranicznie podporządkowana.
Jędrzej Janicki