Płyty Recenzja

Mazzoll & Daktyle – T…se T…se

Obrazek tytułowy

(Antenna Non Grata, 2023)

Tegoroczne wznowienie P.O.L.O.V.I.R.U.S.-a Kur z okazji 25-lecia wydania albumu może stać się pretekstem do przyjrzenia się późniejszym karierom muzykom tworzącym tę płytę, jak i wszystkich ojców założycieli nurtu yassowego. Jednym z nich, po dziś dzień aktywnym, jest Mazzoll, który niedawno wypuścił koncertowy album z bydgoskiego Mózgu, nagrany w lutym bieżącego roku ze składem Daktyle. To kolejne wcielenie klarnecisty, który niestrudzenie eksploruje motywy transowe i uskutecznia sceniczny szamanizm, będące jednak krokiem dość zachowawczym i nieprzynoszącym wielu zaskoczeń.

Związki Mazzolla z Mózgiem są dziś dość oczywiste – świadczy o tym niemała liczba płyt z jego udziałem, które tam właśnie powstały. Na T…se T…se, z której okładki patrzy na nas sympatyczny insekt, nasz bohater staje ponownie w roli lidera. Ma ze sobą tylko klarnety, okazjonalnie używa głosu, a wspomagający go duet Daktyle tworzą Marek Sadowski (perkusjonalia, elektronika) i Maciek Jaciuk (elektronika, daksofon).

Sześć fragmentów, które składają się na ten album, łatwo określić mianem szamańskiej sesji, rytuału muzycznego, który skupia się przede wszystkim na oddechu i powtarzalności. Już pierwszy utwór Tse-tse i słodkie daktyle (oraz gorzkie żale) opiera się na transowym motywie klarnetu powstającym na bieżąco z wykorzystaniem techniki oddechu cyrkulacyjnego. Dołączają do niego z czasem efekty spontanicznie generowane przez syntezatory modularne, by niejako trans ten urozmaicić. Koniec końców odbiera się to jednak jako improwizację, która raczej imponuje techniką i wytrzymałością płuc muzyka, niż proponuje faktycznie mistyczne doznania. Choć nie wątpię, że na żywo można to było postrzegać inaczej.

Dużo ciekawiej wypada oparty już w zupełności na oddechu cyrkulacyjnym Jeden dźwięk (w kontekście kosmosu i przyjaciół). To kolejny z serii eksperymentów Mazzolla z jednym, wydłużanym dźwiękiem, które prezentował już na swoich poprzednich albumach. Tu mamy do czynienia z siedmiominutowym pulsującym rykiem na klarnet w stroju C, który wibruje przyjemnie z towarzyszeniem elektronicznych trzasków kojarzących się z techniką nagraniową lo-fi. Gdy lider przechodzi pod koniec tego fragmentu w rozdzierające altissimo, skojarzenia z Colinem Stetsonem stają się nieuniknione. Intrygująco wypada tu daksofon obsługiwany przez Jaciuka. Nie od dziś wiadomo, że instrument Hansa Reichela służyć miał imitowaniu ludzkiego głosu, ale tutaj zabrzmiał niezwykle sugestywnie, imitując płacz dziecka. Ryk Mazzolla trzymający tę improwizację w ryzach stwarza przestrzeń do dopisania sobie własnej narracji. Czy ten płacz jest jakimś pradawnym wspomnieniem, do którego można dokopać się poprzez astralną medytację? Nic nie sugeruję, interpretacji może być wiele.

Technikami sonorystycznymi może zainteresować fragment Dziwne kawałki (oddali nam tylko…), zwłaszcza gdy wsłuchamy się w interakcje daksofonu z elektroniką i metalicznymi odgłosami perkusjonaliów. Lider próbujący przemawiać falsetem przez ustnik klarnetu basowego brzmi przy tym dość karykaturalnie i raczej irytuje, nie pozwalając się skupić na snującym się bzyczącym tle. Wystarczyłyby zdecydowanie rytmiczno-liryczne wtrącenia klarnetu, które organicznie komponują się z całością. Nigdy nie byłem zwolennikiem Mazzolla w wersji gadanej, krzyczanej ani śpiewanej, a tego rodzaju partie na T…se T…se nadal mnie nie przekonują.

Podobnie z Nowym Andrzejem (tak se tak se śpiewam impro-songi), będącym wariacją kultowej pieśni wykonywanej od czasów Arhythmic Perfection. Wykonanie z tej płyty popada w jakąś dziwną powagę, ocierającą się chwilami o zupełnie niezrozumiały, mruczany patos w bardzo teatralnym stylu, co nijak ma się do genezy utworu i jego konotacji z yassowym komizmem. Na szczęście ratuje nas fantastyczny, psychodeliczny podkład podszyty hałaśliwym, intensywnym mrokiem. Bez warstwy wokalnej ta improwizacja na temat melodii Andrzeja byłaby dużo lepsza.

Nie będę rozpisywać się na temat pozostałych utworów, ale mogę zapewnić, że prezentują one zadowalający poziom i oferują przyjemne, niskotonowe medytacje. Album jako całość jest moim zdaniem bardzo nierówny. Największe zaskoczenie przynosi zawieszenie atmosfery w klimatach bliskich space industrialowi. Dla tych, którzy śledzą mistyczno-rytualną odnogę kariery Mazzolla, T…se T…se będzie naturalną kontynuacją tych motywów. Są momenty, które mają do zaoferowania wiele ciekawych dźwięków, zwłaszcza sugestywną obrazowość daksofonu. Kontrola Sadowskiego nad modularami jest także godna pochwały, a lider najlepiej wypada w sprawdzonych od lat formułach medytacyjnych. Na pewno z chęcią posłuchałbym też albumu Daktyli bez towarzyszenia Mazzolla. T…se T…se to raczej wydawnictwo dla największych miłośników gdańskiego klarnecisty i ma niewielkie szanse na przyciągnięcie nowych słuchaczy.

Mateusz Sroczyński

Tagi w artykule:

Powiązane artykuły

polecane

newsletter

Strona JazzPRESS wykorzystuje pliki cookies. Jeżeli nie wyrażasz zgody na wykorzystywanie plików cookies, możesz w każdej chwili zablokować je, korzystając z ustawień swojej przeglądarki internetowej.

Polityka cookies i klauzula informacyjna RODO