Płyty Recenzja

The Necks – Travel

Obrazek tytułowy

(Northern Spy Records, 2023)

Australijskie trio The Necks działa nieustannie od 36 lat w niezmienionym składzie i ma na koncie imponującą dyskografię, na którą składa się 17 albumów studyjnych, pięć koncertówek i dwa soundtracki. Liczby same w sobie stanowią fenomen nie mniejszy niż niepodrabialna stylistyka zespołu, dla którego jazz jest raczej elementem całkowicie improwizowanej konwencji i uzasadnieniem instrumentarium. W połączeniu z krautrockowym zacięciem rytmicznym prowadzącym do ambientowego transu muzyka ta zyskuje osobliwy, uduchowiony charakter. Travel, najnowszy album tria, jest głęboko zakorzeniony w wypracowanej przez lata poetyce grupy. Nie oferuje zaskoczeń, ale prezentuje poziom dla wielu zespołów nadal nieosiągalny.

Formalnie Travel to ponad 76 minut muzyki podzielonej na cztery długie fragmenty – Signal, Forming, Imprinting i Bloodstream. Wszystkie te improwizowane kompozycje zostały dokładnie wyselekcjonowane przez zespół spośród nagrywanych regularnie dwudziestominutowych sesji. I jeśli wziąć pod uwagę ideę The Necks, by tworzyć muzykę do nieistniejących filmów, ten album jest na tyle zróżnicowany, że trudno traktować go jako ścieżkę dźwiękową do jednej wyimaginowanej produkcji. Każdy z czterech utworów dużo łatwiej przyporządkować do osobnych „filmów”. Uważni słuchacze, którzy śledzili wcześniejszą twórczość Australijczyków, będą wiedzieć, że nie zawsze było to dla tria typowe rozwiązanie.

Signal zapowiada podejście podobne do tego z Three, poprzedniego albumu zespołu z roku 2020. Panowie nie snują powolnych, ciągnących się od początku dźwiękowych plam, lecz od razu jesteśmy atakowani wspaniale brzmiącym, mrocznym i ofensywnym motywem kontrabasu. Partia Lloyda Swantona prze uporczywie przez cały utwór, a jego towarzysz z sekcji, perkusista Tony Buck, sięga po złożoną i entuzjastyczną rytmikę zaczerpniętą z muzyki afrykańskiej, pojawiającą się również w singlowym Imprinting. Signal niesie się naturalnie, gęsta czerń kontrabasu przestaje być aż tak dominująca, zwłaszcza w obliczu wibrujących subtelnie organów Hammonda obsługiwanych przez Chrisa Abrahamsa. Obecność tego instrumentu w większych niż kiedykolwiek ilościach okazała się największym zaskoczeniem, jakie przynosi Travel.

Zamykający album Bloodstream jest wręcz tym hammondem zdominowany, jeśli chodzi o prowadzenie narracji, choć pojawiają się stopniowo także coraz śmielsze partie fortepianu. Aż do ósmej minuty napięcie dodatkowo buduje ostre, bzyczące tło kontrabasu, które z wyjątkiem kilku niuansów opiera się na jednym wydłużającym się w nieskończoność dźwięku. Około szóstej minuty spada na słuchacza ciepły, perkusyjny deszcz, a Swanton między tymi „ulewami” Bucka zaczyna grać coraz bardziej agresywnie. Zdarza mu się nawet – być może nieintencjonalnie – imitować trąbkę.

Atmosfera gęstnieje, rośnie patos, Buck gra coraz głośniej, a modlitewna partia organów zdaje się nieść coraz wyżej i wyżej, napięcie narasta przez znakomite operowanie pauzami, aż w końcu wszystkie instrumenty cichną, pozostawiając przestrzeń wyłącznie na krótkie, urocze solo Abrahamsa na hammondzie. Trudno w jednej recenzji streścić niemal 19 minut muzyki, ale Bloodstream właśnie przez swoją inność jest moim ulubionym momentem płyty. Ze względu na swoją budowę bardziej intuicyjnie wypadłby jako otwieracz, ale nie mniej ciekawie sprawdza się jako zakończenie.

The Necks nie oferują atonalnej, ignorującej wszelkie formy swobodnej improwizacji. Przeciwnie, stanowią ewenement na tej scenie, doprowadzając do spektakularnych harmonii. Posługują się ciekawą, introwertyczną lekko wirtuozerią, której Travel jest najlepszym przykładem od lat. Zespół potrafi dobudować współbrzmiące ze sobą bez żadnego zgrzytu partie instrumentów do tak powyginanego basu, jaki jest motorem napędowym na przykład w Forming. I choć transowe, mające w sobie coś z ambientu dążenia nie opuszczają tria, odnoszę wrażenie, że już od wielu albumów wstecz konsekwentnie ograniczają charakterystyczną dla ich wcześniejszych dokonań immersję.

Możliwe, że to niepopularna opinia, ale moją ulubioną płytą zespołu jest Hanging Gardens z 1999 roku, która po serii raczej niefortunnych wydawnictw wniosła swoją formą przełomową wręcz świeżość w rozumienie immersji w muzyce improwizowanej. To 60 minut i 30 sekund muzyki tak silnie repetytywnej, zrytmizowanej i zwartej, że po wysłuchaniu całości ma się wrażenie, jakby istniały tylko te powtarzające się na płycie dźwięki, a jednocześnie jakby to wszystko było niemożliwe, jakby taka muzyka nie mogła się wydarzyć. Mnie ten album zachwyca niezmiennie za każdym razem, jest jedyny w swoim rodzaju na tle dokonań The Necks, trudno porównać go do jakiegokolwiek innego albumu tria. Takie głęboko immersyjne założenia realizowane były przez zespół również na koncertowym Piano Bass Drums (1998), bardziej eksperymentalnym Chemist (2006) i ciężkim Vertigo (2015).

Brakuje mi w ostatnich płytach Australijczyków właśnie takich dążeń i wyjątkiem niestety nie jest tegoroczny album Travel. Jest to jednak materiał w zasadzie pozbawiony wad, brzmiący bardzo nowocześnie i rozwijający introwertyczną wirtuozerię w sposób dużo śmielszy niż Three i Body (2017). A Bloodstream każe mi przypuszczać, że w kwestii ewolucji zespołu nie padło jeszcze ostatnie słowo. Najlepsza płyta The Necks od ośmiu lat.

Mateusz Sroczyński

Tagi w artykule:

Powiązane artykuły

polecane

newsletter

Strona JazzPRESS wykorzystuje pliki cookies. Jeżeli nie wyrażasz zgody na wykorzystywanie plików cookies, możesz w każdej chwili zablokować je, korzystając z ustawień swojej przeglądarki internetowej.

Polityka cookies i klauzula informacyjna RODO