Recenzja opublikowana w JazzPRESS - listopad 2014
TAKE 2: Autor: Mateusz Magierowski
Gdyby wziąć pod uwagę liczbę krążków, które trafiły w roku bieżącym na sklepowe półki, a w których nagraniu brał udział ten sam muzyk, Mark Turner byłby z pewnością – biorąc pod uwagę kwiat amerykańskich jazzmanów – w ścisłej czołówce. Nazwisko współtworzącego z Jeffem Ballardem i Larrym Grenadierem trio FLY pojawia się w rubryce „line-up” takich nagranych w tym roku płyt, jak One is the Other Billy’ego Harta, We Make the Rules Jochena Rueckerta, The Trip Toma Harrella, A Touch of Radiance Yeleny Eckemhoff czy w końcu Joy in Spite of Eveything Stefano Bollaniego.
Sytuacja ta nie powinna jednak wywoływać żadnego zdziwienia, bo saksofonista ma wśród swoich kolegów status jednego z najsolidniejszych sidemanów – tak jak Craig Taborn rozchwytywany jest na scenie free/ improv, tak Turner cieszy się relatywnie sporą popularnością wśród czołówki współczesnych „mai- nstreamowców”. Żadnego z wymienionych nagrań nie określiłby on jednak mianem najważniejszego spośród tych, w których ostatnio brał udział. Ten tytuł należy się niewątpliwie krążkowi Lathe of Heaven, na którym Turner występuje już nie w roli sidemana, ale pełnoprawnego lidera własnego kwartetu i autora wszystkich nagranych na płycie kompozycji. Kwartet to nie lada, bo jego skład do- pełniają wielce utalentowani i podobnie jak sam lider cieszący się sporym wzięcie jazzmani: trębacz Avishai Cohen, kontrabasista Joe Martin i bębniarz Marcus Gilmore.
Granie doborowej czwórki swoimi korzeniami sięga najlepszych postbopowych tradycji. Mamy więc na Lathe of Heaven splatające się w melodyjnych tematach unisona i klarowną strukturę kompozycji, wyznaczającą precyzyjnie zarysowane przestrzenie improwizacji solistom. Lathe of Heaven nie jest jednak wehikułem czasu, przenoszącym słuchacza w jazzową rzeczywistość sprzed kilkudziesięciu lat. Turner czerpiąc z przeszłości zakorzenia postbopowy idiom w narracji operującej przede wszystkim ciepłym, niekiedy nieco zamglonym, innym razem bardziej soczystym brzmieniem dęciaków, rozcinającym metodycznie splatający się puls kontrabasu i perkusji. Współpraca Gilmore’a i Martina nigdy jednak nie osiąga temperatury rozpędzonego groove’owego galopu, unikając nagłych zrywów i rytmicznych wolt. Improwizacje solistów rozwijają się niespiesznie, ale konsekwentnie, pozwalając tak samym zarówno twórcom, jak i słuchaczowi na kontemplację ujętej w kompozycyjne karby muzyki. Co jednak wówczas, kiedy owa kontemplacyjność zaczyna nieco nużyć? W tym momencie zaczyna się właśnie mój problem z Lathe of Heaven. Brak mi w jazzie proponowanym przez Turnera i jego towarzyszy odrobiny szaleństwa, większej zmienności dynamiki, tempa, skompliko- wania nieco harmonicznego układu sił. Lathe of Heaven pomimo tego dość istotnego zarzutu, to jednak wciąż muzyka, nad którą zdecydowanie warto się pochylić, bo choć niekiedy popada w monotonię, potrafi również urzekać nieoczywistą nastrojowością.
TAKE 2: Autor: Wojciech Sobczak-Wojeński
Saksofonista Marc Turner postanowił, ku uciesze swoich zwolenników, stanąć w nobliwych barwach ECM na czele nielichego kwartetu i stworzyć materiał, którego nazwę stanowi tytuł powieści science fiction Ursuli Le Guin z 1971 roku (w Polsce wydana pod tytułem Jesteśmy snem). Już samo to powoduje, że sięga się po Lathe of Heaven z nieukrywaną ciekawością i wysokimi oczekiwaniami. Otwierająca album tytułowa kompozycja zaspokaja wytężoną ciekawość, bez problemu dźwiga ciężar oczekiwań. Spokojny, senny, harmoniczny temat grany przez lidera wraz z trębaczem (Avishai Cohen), delikatnie przygotowuje nas na dynamiczną, nowoczesną i rytmiczną opowieść. Po przesłuchaniu tego utworu od- noszę wrażenie, że na taki jazz i na takie brzmienie czekałem od dawna. Czuję wolność, swobodę, emocje, ale i harmonię, porozumienie.
Następna kompozycja zatytułowana Year of the Rabbit (2014 to według chińskiego kalendarza Rok Królika) również zaczyna się niespiesznie, jednak znacznie więcej w niej napięcia. Dzieje się tak za sprawą ożywionej perkusji (Marcus Gilmore) i hip- notycznego – niemal jak w rodzimym, yassowym Tańcu Smoka – basowania (Joe Martin). Avishai Cohen (przypominam, iż nie chodzi tu o autora Smash) posila słuchacza elegancką, ambitną, ale nie egzaltowaną partią solową. Marc Turner urywa ją szybką frazą z tematu zagraną w dwugłosie z Cohenem po to, by również w solówce ukazać na chwilę swoją przesyconą Coltranem duszę.
Niedługo później docieramy do kompozycji The Edenist, której tytuł ponownie jest nawiązaniem do literatury fantastycznonaukowej, tym razem autorstwa Petera F. Hamiltona. W tej kompozycji słuchacz usłyszy nowoczesne, choć osadzone w klasyce, świeże i czyste granie sekcji dętej oraz pulsacje sekcji rytmicznej. Mimo niepodważalnie wysokiej dynamiki, muzyka ta oferuje dużo przestrzeni na przemyślenia i relaks. Przedziwna alchemia! Sonnet for Stevie to ukłon w stronę Stevie’ego Wondera, jak również bluesa jako gatunku. Wpadający w ucho temat rozgrywany jest na nieco posępnym pochodzie basowym, po czym lider emocjonalnie i zarazem powściągliwie oddaje hołd muzyce, którą oddycha. Słychać całe lata tradycji grania na saksofonie tenorowym, ale też samego Turnera – wyzwolonego, choć pilnego ucznia. Podobne umiarkowanie, pokorę i osłuchanie wyłania się z solowych partii Cohena. Ostatnia na płycie kompozycja – Brother Sister 2 – bodaj najbardziej swobodna z całego zestawu, za sprawą ospałego rytmu towarzyszącego tematowi ma w sobie coś hipnotyzującego i cokolwiek uspokajającego po improwizowanym interludium.
Jak przyznaje Marc Turner, brak użycia instrumentów takich jak pia- nino czy gitara otwiera muzykę, nadaje jej przestrzeni, ale też implikuje pewne restrykcje. Muzycy muszą bowiem bardziej kontrolować swoją grę pod względem harmonicznym, rytmicznym oraz brzmieniowym. Przyznaję, że jestem gorącym zwolennikiem takiego podejścia do muzyki improwizowanej, z jednej strony nowocześnie brzmiącej, oryginalnej i ambitnej, a z drugiej czerpiącej ze źródła najlepszych dokonań jazzu, różnych tradycji, wirtuozersko powściągliwej i, mimo wszystko, uporządkowanej.
Cieszę się, że ostatnie pozycje z katalogu ECM, które przyszło mi re- cenzować, oddają właśnie sens powyższego akapitu, a płyta kwartetu Marca Turnera jest świetnym zwieńczeniem dziarskiego, jazzowego Roku Królika. Przed nami, je- śli wierzyć Chińczykom, Rok Owcy lub Kozy – jak kto woli. Na pewno będzie o czym pisać.
Artykuł pochodzi z JazzPRESS - listopad 2014