Recenzja

Bibobit – Podróżnik

Obrazek tytułowy

Jako słuchacz rapu od prawie 20 lat, można by rzec, zrzędliwy, zezgredziały i wymagający zbyt dużo, mam poważny dysonans podczas słuchania albumu, o którym piszę poniżej. Postaram się, by wada albumu, która szczególnie przy pierwszym odsłuchu sprawiła mi dużo problemów, irytowała i psuła humor, nie przesłoniła Państwu, Drodzy Czytelnicy, całej gamy atutów tego bardzo porządnego dzieła.

Na czele zespołu Bibobit stoją Daniel Moszczyński (odpowiedzialny za wokal i elektronikę, człowiek o bardzo ciekawej przeszłości muzycznej, na przykład członek legendarnej – bez żadnej ironii – grupy Just 5) i Bartek Pietsch (gitara basowa i wokal), a wspomagają ich Zdzisław Babiarski (klawisze), Jan Adamczewski (saksofony), Waldemar Franczyk (perkusja) i Patrycjusz Gruszecki (trąbka). Panowie pochodzą z Poznania, a materiał na ich debiutancki album – Podróżnik powstawał przez ostatnie trzy lata. W swojej karierze mieli już okazję występować na dużych festiwalach, takich jak Orange Warsaw Festival i Enea Spring Break, a także rozgrzewać publiczność przed koncertami Hypnotic Brass Ensemble, Richarda Bony, Keyona Harrolda czy Dirty Loops.

Mam duży kłopot z tym albumem. Z jednej strony – jest bardzo pozytywny, naładowany energią i wydaje się, że właśnie taki efekt miał być celem nadrzędnym dla twórców. Z drugiej – czy powinienem ignorować teksty wypełnione (zbyt) prostymi rymami, czasami czasownikowymi? Jeśli nadgorliwie czepiałem się prezentującego absolutnie inny, wyższy o kilka(naście) pięter, poziom Eskaubeia przy drugim albumie z kwartetem Tomka Nowaka (inna sprawa, że tam moje oczekiwania były zdecydowanie wyższe), to nie mogę przejść obojętnie od zbitek takich, jak na przykład otwierające album (!) rapowane wersy: „Piszę te monologi sam nie wiem po co Piszę te monologi tak przeważnie nocą Piszę te strofy mocno się pocąc Piszę te wersy z całą mą mocą.”

Nie każdy musi być Rakimem, no ale ludzie... Serce mnie tak nie bolało od czasu, gdy Lady Gaga zrymowała „Alejandro” z „Fernando”. Teraz myślę, że niekoniecznie dobrze się stało, że zadanie zrecenzowania Podróżnika przypadło akurat mnie, bo album posiada tę jedną poważną wadę, na którą moje ucho jest szczególnie wyczulone i która psuje mi odbiór całości. Na szczęście Pan Daniel nie próbuje rapować przez cały czas – śpiewa, harmonizuje i wychodzi mu to znacznie, znacznie lepiej. Jego ciepły głos i przekazywana energia wspaniale komponują się z instrumentalnymi popisami kolegów z zespołu.

Unikatowe jak na Polskę doświadczenie sceniczne (bo ilu wokalistów okołojazzowych ma w CV bycie idolem nastolatek w latach dziewięćdziesiątych?) oraz chęć rozwoju, udokumentowana zarówno przez edukację formalną, jak i mnogość projektów artystycznych na koncie, uczyniły z Moszczyńskiego bestię wokalną. Rap jest jego piętą achillesową, ale myślę że 90 procent słuchaczy przymknie na to oko.

Sietak poderwie do tańca nawet puszczony na pogrzebie (co za trąbka w refrenie, o mój Boże!), Astronauta to wspaniały disco-funkowy napędzacz imprezowy,Telefon jest tak chwytliwy, że odnalazłby się zarówno na największej rotacji w radiu Eska, jak i na antenie RadioJAZZ.FM. Świetnie wplecione są elektroniczne dźwięki, trochę kojarzące się z grami komputerowymi sprzed 30 lat, w tytułowym utworze. Tak naprawdę, gdyby przymknąć oko na zwrotki rapowane, to nie ma na Podróżniku wyraźnie słabszego momentu.

Czy delikatnie zwalniają w Czasami i Tajemnicy, czy znacznie przyspieszają w Astronaucie – słucha się ich z ogromną przyjemnością. Może tylko Wyliczanka zawiera trochę dziwne, niezrozumiałe dla mnie motywy i pojawia się ni z gruchy, ni z pietruchy. Bo tańczymy, tańczymy, a tu nagle ktoś „depcze śmiech”, płynie „rzeka łez” i w ogóle zaczynam rozglądać się za antychrystem, po czym sekundę później wracamy do tańca w Plotce. Fakt, Plotka i Astronauta to utwory dodatkowe, ale wydane są razem ze standardową wersją albumu, więc możemy uznać że tworzą całość z całą resztą utworów.

Bibobit to paczka piekielnie utalentowanych ludzi, a Podróżnik jest petardą pozytywnej energii o sile bomby termobarycznej. To musi być prawdziwy koncertowy niszczyciel – nie mogę doczekać się zobaczenia Bibobitu na żywo! Zaangażowani (czytaj: przewrażliwieni jak autor) słuchacze rapu muszą jednak ignorować bardzo poważne braki w rapowej technice wokalisty, a czasami nie jest to łatwe.

Nieśmiała rada na przyszłość: albo mocno doszlifować rapowanie, albo trzymać się śpiewu i harmonizowania – wtedy jest świetnie. Płyta na tyle uniwersalna, że nada się na prezent „w ciemno” dla kogoś bardziej wymagającego i kręcącego nosem na składanki. Nie zmieni może niczyjego życia, ale zapewni godziny zabawy. Popowy jazz (istnieje coś takiego?) na poziomie.

autor: Adam Tkaczyk

Tekst ukazał się w magazynie JazzPRESS 05/2018

Tagi w artykule:

Powiązane artykuły

polecane

newsletter

Strona JazzPRESS wykorzystuje pliki cookies. Jeżeli nie wyrażasz zgody na wykorzystywanie plików cookies, możesz w każdej chwili zablokować je, korzystając z ustawień swojej przeglądarki internetowej.

Polityka cookies i klauzula informacyjna RODO