Recenzja

Jan Ptaszyn Wróblewski – Komeda. Moja słodka europejska ojczyzna

Obrazek tytułowy

Zespół Ptaszyna sporo pokombinował, aby ta muzyka zabrzmiała inaczej niż w oryginale, bardziej nowocześnie i osobiście. Efekt jest zajmujący, ale i tak w każdym calu jest tutaj obecny ten specyficzny komedowski duch i nastrój, którego nie sposób pomylić z niczym innym.

Joachim-Ernst Berendt napisał kiedyś, że Krzysztof Komeda określił muzykę skomponowaną do albumu Moja słodka europejska ojczyzna jako swoje „najpiękniejsze i najważniejsze muzycznie dzieło”. Być może była to tylko kurtuazja, wszak Berendt był jego producentem, ale teraz, kiedy słuchamy tej muzyki w wykonaniu zespołu pod wodzą Jana Ptaszyna Wróblewskiego, dociera do nas, że Komeda miał rację.

Oryginalna płyta, nagrana w Kolonii w 1967 roku, była właściwie w naszym kraju nieznana, bo wydano ją tylko na zachodzie Europy. Zawierała muzykę towarzyszącą recytacji wierszy, między innymi Miłosza, Szymborskiej, Baczyńskiego, Herberta i Ważyka. Jak później wspominał Karl Dedecius – autor przekładów naszej poezji na niemiecki – wszyscy byli zachwyceni tym, że u Komedy każda melodia, każdy takt zgadzał się z rytmem słów. Mogłoby się wydawać, że to tylko ilustracja muzyczna, ale kilka tematów mogło funkcjonować osobno i Komeda zarejestrował je później w dłuższych wersjach, w identycznej obsadzie muzyków (Stańko, Namysłowski, Dyląg, Carlsson) w Polskim Radiu. Nagrywając teraz Moją słodką europejska ojczyznę, Ptaszyn, jak sam przyznał, rozmyślnie nie sięgnął po wersje radiowe, by „nie zrobić marnych powtórzeń”.

Może i dobrze, że tak się stało, ale polecam tym, którzy album Ptaszyna zakupią, aby sięgnęli jednak po kompakty z muzyką Komedy wydane niedawno przez Polskie Radio, a konkretnie po woluminy 6 i 7. Znajdą tam na przykład inaczej zagraną przez kompozytora na fortepianie końcówkę melodii – z ozdobnikiem w stylu muzyki quasi-barokowej – w temacie Po Katastrofie, albo cudowny, iberyjski klimat w Don Kichocie. Także awangardową w stylu Czarownicę, która w wersji z Kolonii jest zaledwie krótkim, dwutaktowym motywem.

O najbardziej znanej Litanii nie wspomnę. Te arcydzieła, razem z Nighttime, Daytime Requiem – pochodzące z ostatniej fazy europejskiego, a zarazem jazzowego okresu w życiu Komedy, to absolutny szczyt w jego twórczości. Szkoda, że pozostający wciąż (z wyjątkiem Litanii) w głębokim cieniu – wspaniałego przecież – Astigmatic.

Aż dziw, że to wcale nie Jan Ptaszyn Wróblewski wpadł na pomysł, aby sięgnąć po Moją słodką europejską ojczyznę, tylko Krzysztof Balkiewicz – wielki entuzjasta twórczości Komedy. To on namówił do ponownej realizacji tego projektu nie tylko samego Ptaszyna, który nawet nie miał tej płyty Komedy w swoich zbiorach, ale także Andrzeja Seweryna.

W 2013 roku w Łodzi miał miejsce koncert, w którym do recytacji wierszy przez tego aktora przygrywał sekstet Ptaszyna Wróblewskiego w składzie: trębacz Robert Majewski, saksofonista altowy Henryk Miśkiewicz, pianista Wojciech Niedziela, basista Sławomir Kurkiewicz i perkusista Marcin Jahr oraz oczywiście lider na saksofonie tenorowym. Dzień później, w tym samym Klubie Wytwórnia, ale już bez publiczności i recytacji, muzycy zagrali ten program jeszcze raz na taśmę, która została wydana dopiero teraz i znalazła się na dysku pierwszym. Na dysku drugim mamy rejestrację z koncertu w Tomaszowie Mazowieckim w 2016 roku. Zamiast Roberta Majewskiego zagrał wtedy saksofonista sopranowy Łukasz Poprawski. Samo w sobie jest to intrygujące, ponieważ rzadko można teraz usłyszeć obsadę trzech saksofonów w sekcji dętej.

Mamy więc oto realizację płytową ze wszech miar wyjątkową. To nie tylko całkiem nowe odczytanie genialnej muzyki Komedy, ale także dwa nieco inne na nią spojrzenia. Sam Ptaszyn miał problem z wyborem wersji do wydania na płycie. I dobrze się stało, że wydano obie. Przyznam jednak, że ja, gdybym musiał wybierać, wybrałbym wersję koncertową z dysku drugiego, ponieważ jest bardziej swobodna i potoczysta. Ciekawsza, również ze względu na brzmienie, no i dłuższa o 15 minut.

Tak więc Moja słodka europejska ojczyzna w wersji instrumentalnej to jedna całość, podzielona na trzynaście fragmentów. O tym, że niektóre z nich można uznać za odrębne, w pełni jazzowe utwory, już wspomniałem. Resztę stanowią krótkie, nieledwie „filmowe” motywy. Wszystkie są, jak mówi sam Ptaszyn – „wolne i nastrojowe”. Ale też w najlepszym tego słowa znaczeniu – „przebojowe”. Komeda miał niezwykły dar komponowania nośnych melodii, które na długo zapadają w pamięć. Jakież tutaj znajdziemy perełki! Ot, choćby Komeda w Cyrku Ważyka i Walc na koniec świata.

Zespół Ptaszyna sporo pokombinował, aby ta muzyka zabrzmiała inaczej niż w oryginale, bardziej nowocześnie i osobiście. Efekt jest zajmujący, ale i tak w każdym calu jest tutaj obecny ten specyficzny komedowski duch i nastrój, którego nie sposób pomylić z niczym innym. Jakkolwiek rację ma lider, kiedy stwierdza, że towarzyszy mu tutaj jedna z najsilniejszych ekip, z jakimi kiedykolwiek zdarzyło mu się pracować, to dla mnie cichym bohaterem tego projektu jest Wojciech Niedziela. Ten pianista to taki nasz Barry Harris albo Kenny Drew. Niby gdzieś w tle, ale wie i ogarnia wszystko.

Tekst ukazał się w magazynie JazzPRESS 1/2019

Tagi w artykule:

Powiązane artykuły

polecane

newsletter

Strona JazzPRESS wykorzystuje pliki cookies. Jeżeli nie wyrażasz zgody na wykorzystywanie plików cookies, możesz w każdej chwili zablokować je, korzystając z ustawień swojej przeglądarki internetowej.

Polityka cookies i klauzula informacyjna RODO