Recenzja

Łukasz Borowicki Sextet – Morbidezza Of Decadence

Obrazek tytułowy

W jednym ze słowników natknąłem się na tłumaczenie pochodzącego z języka włoskiego wyrazu „morbidezza” jako „efekt ekstremalnej miękkości i delikatności w sztuce”. Na swoim najnowszym albumie Łukasz Borowicki zestawia ową „subtelność” z „dekadencją”, by jak wyjaśnia w tekście zamieszczonym na okładce, znaleźć balans pomiędzy melodyjnością uporządkowanych struktur a dekonstrukcją improwizacji.

Po świetnie przyjętych nagraniach w składach trzy- i czteroosobowych artysta zdecydował się na uformowanie zespołu z jeszcze większą liczbą członków. W audycji JazzPRESSjonizm stwierdził: „Miałem ochotę poeksperymentować z szerszą paletą dźwiękową. Sekstet to fajny skład, bo jest sporo brzmień i kolorów, natomiast nie brzmi to jeszcze jak big-band, gdzie zatraca się intymność”. Do nagrania płyty Morbidezza of Decadence powstał następujący skład: lider (gitara akustyczna i elektryczna, kompozycje), Mads la Cour (flugelhorn), Bartłomiej Wawryniuk (saksofon altowy), Søren Gemmer (fortepian), Mariusz Praśniewski (kontrabas) oraz Anders Mogensen (perkusja).

Zaangażowanie aż tylu cenionych wykonawców musiało, z jednej strony, gwarantować wysoką jakość i różnorodność brzmieniową, z drugiej jednak mogło budzić obawę o niepełne wykorzystanie ich potencjału. Naturalne stało się więc ograniczenie partii gitarowych, dominujących w brzmieniu dotychczasowych pozycji w dyskografii Borowickiego. Zamierzeniem autora było jak najbardziej równomierne rozdzielenie ról członków zespołu, co istotnie wpłynęło na proces komponowania i aranżacji. Miało też wpływ na przydzielanie solowych fragmentów poszczególnym instrumentom – w efekcie każdy z nich ma ich idealnie po cztery. Nie oznacza to jednak, że materiał jest precyzyjnie i szczegółowo napisany. Wręcz przeciwnie – tytułowa „dekadencja” odnosi się do otwartości, miejsca na improwizację, której fantastycznie poddali się wszyscy goście.

Poza rozszerzeniem składu nową formację gitarzysty cechuje łagodniejsze brzmienie, co sygnalizuje wspomniany wcześniej człon tytułu. Jedynie Zigzags & Lines przypomina stylistykę, do której artysta zdążył nas wcześniej przyzwyczaić, pozostałe kompozycje są natomiast zdecydowanie bardziej melodyjne i ciepłe. Doskonałym podsumowaniem tej estetyki jest zamykający płytę nostalgiczny Ro – którego tytuł z duńskiego tłumaczy się jako „spokój”.

Analizując dorobek Łukasza Borowickiego, nie sposób pominąć filozoficznych odniesień w jego działaniach. Wystarczy przeczytać zawarty na okładce esej, żeby dostrzec, jak istotny jest to dla niego aspekt. Autor skończył studia w tej dziedzinie, nic więc dziwnego, że podejmuje się dywagacji na temat szerszej roli muzyki. Jak twierdzi, „Lubię myśleć o dodatkowym wymiarze, jakim jest pewne abstrakcyjne, symboliczne znaczenie (muzyki). Często jest to punktem wyjścia do napisania kolejnego utworu”. Można tym samym założyć, że jego twórczość staje się pozawerbalnym środkiem wyrażania filozoficznych idei. „Muzyka jest w stanie wyrazić coś, czego słowa nie potrafią. Język ma za małą rozdzielczość, żeby uchwycić pewnie stany emocjonalne” – doprecyzowuje artysta we wspomnianej rozmowie.

To właśnie oddanie uczuć w dźwiękach jest podstawowym atutem tej produkcji. Duży na to wpływ ma intymna atmosfera, jaką udało się wytworzyć w duńskim studiu. Dokładnie jak przewidywał lider, choć zespół składa się z aż sześciu osób, to nie zatracił on tego specyficznego nastroju. Mimo niewątpliwego sukcesu Morbidezza of Decadence domyślam się, że pasja Borowickiego popchnie jego twórczość w zupełnie innym kierunku. Obserwowanie kariery polskiego gitarzysty jest naprawdę fascynujące.

Tekst ukazał się w magazynie JazzPRESS 1/2019

Tagi w artykule:

Powiązane artykuły

polecane

newsletter

Strona JazzPRESS wykorzystuje pliki cookies. Jeżeli nie wyrażasz zgody na wykorzystywanie plików cookies, możesz w każdej chwili zablokować je, korzystając z ustawień swojej przeglądarki internetowej.

Polityka cookies i klauzula informacyjna RODO