Relacja

Jazz Jamboree 2018

Obrazek tytułowy

fot. Katarzyna Stańczyk

Sześćdziesięciolatek w całkiem niezłej formie

Jazz Jamboree – Warszawa, klub Stodoła, Bemowskie Centrum Kultury, plac Trzech Krzyży, 29 września, 25-28 października 2018

Tegoroczna, jubileuszowa edycja festiwalu Jazz Jamboree zaczęła się niemal na miesiąc przed „godziną zero”, czyli rozpoczęciem głównej części koncertowej w warszawskim klubie Stodoła. Obchodzący 60-lecie festiwal to jedno z najstarszych europejskich wydarzeń tego typu. Co ciekawe swoją historię rozpoczynał w 1958 roku, także w Stodole (choć klub mieścił się jeszcze w drewnianym baraku przy ul. Emilii Plater). Historia zatoczyła więc koło.

Preludium

Ale zanim muzyka rozbrzmiała w klubie, już 29 września odbyła się plenerowa inauguracja festiwalu na scenie przy warszawskim placu Trzech Krzyży. Podczas koncertu wystąpili Peter Cincotti oraz trio Możdżer Danielsson Fresco. Cincotti – nowojorski pianista i wokalista rzucony wraz ze swoim trio na pierwszy ogień, miał zapewne rozgrzać publiczność swoim przebojowym repertuarem. Muzyka, skądinąd na naprawdę wysokim poziomie, zdecydowanie bliższa była „jakościowemu popowi” niż jazzowi w jakiejkolwiek postaci. Może to i dobry pomysł, zważając na organizację koncertu w centrum miasta dla otwartej publiczności.

Ci, którym marzyły się jednak dźwięki mające nieco więcej wspólnego z marką Jazz Jamboree nie musieli czekać długo. Możdżer, w swoim najpopularniejszym triu z Danielsonem i Fresco, nie zawiódł publiczności. Muzycy zaprezentowali, jak zwykle, solidną dawkę akustycznego jazzu środka, zadowalającego bardzo różne muzyczne gusta.

Na tym imprezy towarzyszące się nie skończyły. Podobnie jak w ubiegłym roku jednym z miejsc festiwalowych było Bemowskie Centrum Kultury. 25 października na jego scenie wystąpiły grupy Kwaśny Deszcz (Kacper Krupa – saksofon tenorowy, Piotr Cienkowski – kontrabas, Stanisław Aleksandrowicz – perkusja) oraz Dima Gorelik Trio (multiinstrumentaliści: Dima Gorelik – gitara, wokal, Shachar Elnatan – gitara i Péter Somos – perkusja). Dwa dni później, już równolegle do głównego nurtu festiwalu w BCK, zagrał zespół El Salsero, z gościnnym udziałem Luisa Nubiola z Kuby.

Gitarzyści, pianiści i... mandolinista

Pierwszym wykonawcą na scenie klubu Stodoła była grupa Marcin Olak Imagine Nation z udziałem amerykańskiego gitarzysty Liberty Ellmana. Nowy projekt Olaka przedstawił na festiwalu premierowy program. Koncert rozpoczęły nastrojowe dźwięki gitary lidera, do którego sukcesywnie dołączali kolejni muzycy. Kiedy grupa osiągnęła już pełnię brzmienia ze sceny popłynął miło brzmiący, melodyjny jazz – muzyka, która z pewnością przyniosła słuchaczom trochę ciepła w dżdżysty, jesienny wieczór.

_DSC1830.jpg fot. Katarzyna Stańczyk

Sekcja Ksawery Wójciński – Hubert Zemler doskonale dbała o to, aby całość pulsowała jak należy. Ciekawie brzmiały partie duetów na dwie gitary – akustyczną Olaka i elektyczną Ellmana. Anna Gadt ubarwiała brzmienie interesującymi wokalizami. Jednak po kilku utworach koncert stał się, moim zdaniem, nieco zbyt monotonny. Kolejne, „miłe dla ucha” kompozycje przyjemnie wypełniały czas, jednak nie była to muzyka, która, przynajmniej w moim przypadku, ekscytuje. To jednak, jak to zwykle w takich przypadkach bywa – sprawa subiektywna.

Kolejny występ był także festiwalową premierą. Marcin Masecki wyznał, że od jakieś czasu zafascynowała go mandolina i kiedy padła propozycja stworzenia duetu na Jazz Jamboree pomyślał od razu o Mike’u Marshallu, wirtuozie tego instrumentu. Po okresie korespondencyjnej znajomości muzycy spotkali się po raz pierwszy na dwa dni przed warszawskim koncertem i podczas trzech prób jakie przeprowadzili okazało się, że rozumieją się bez słów. Sam Marshall skomentował to w pewnym momencie stwierdzeniem, że nie podejrzewał wcześniej, iż ma w Polsce brata…

Program koncertu oparty był na przedwojennym polskim jazzie (obszar eksplorowany przez Maseckiego między innymi w Jazz Bandzie Młynarski - Masecki i w duecie z Jerzym Rogiewiczem) oraz na starej muzyce brazylijskiej, którą z kolei fascynuje się Marschall. Duet brawurowo wykonał zestaw utworów, udowadniając, że muzyka nie podlega granicom – ani w czasie ani w przestrzeni. Brazyliskie chôroi, polskie foxtroty brzmiały bardzo spójnie i – co ważne – świeżo.

Obaj muzycy zaprezentowali wirtuozerię na swoich instrumentach i była to wirtuozeria daleko wykraczająca poza doskonałe umiejętności techniczne. Ich granie było pełne wigoru, inwencji i humoru. Grali z niezwykłą lekkością i widać było, że bawili się tym w równym stopniu co publiczność. Można zaryzykować stwierdzenie, że styl gry Marshalla na mandolinie był zbliżony do stylu z jakiego znamy pianistykę Maseckiego – obfitujący w zamierzone „kiksy”, nieoczekiwane pauzy, zaskakujące rozwiązania harmoniczne. W pewnym momencie do muzyków dołączył Jan Młynarski, który zaśpiewał jeden z polskich przedwojennych szlagierów. Muzyka, która może po prostu bawi,ale robi to na najwyższym poziomie.

Pierwszy dzień festiwalu zakończyło trio The Bad Plus. Po raz pierwszy miałem okazję podziwiać zespół na żywo po ubiegłorocznej zmianie pianisty – Ethana Iversona zastąpił Orrin Evans. I należy przyznać, że zastąpił godnie. Zespół nie zmienił swojego charakteru. Klasyczny zestaw fortepian, kontrabas i perkusja nadal tworzą brzmienie, które jest rozpoznawalne od pierwszych dźwięków. Grupa ukształtowała swój własny, oryginalny język i konsekwentnie kroczy obraną drogą.

Evans rozpoczął set delikatnymi dźwiękami ballady. Subtelny bas i kojące miotełki perkusji tylko na chwilę pozwoliły słuchaczom na rozmarzenie się, bo już po paru chwilach muzyka zaczęła przybierać na intensywności, rytm stawał się coraz mocniejszy, dźwięk fortepianu wręcz monumentalny, aż całość zaczęła wrzeć. W finale utworu można już było pomyśleć: „cóż na piękny hałas!”. Współczesne akustyczne granie na najwyższym poziomie – techniczna perfekcja, oryginalne brzmienie, ciekawe pomysły aranżacyjne, a przy tym piękne melodie podawane w niebanalny sposób. Materiał przedstawiony podczas koncertu pochodził przede wszystkim z ostatniej płyty zespołu Never Stop II, ale nie zabrakło też wycieczek do przeszłości istniejącej już od niemal 30 lat grupy.

_DSC2098.jpgfot. Katarzyna Stańczyk

Zapraszamy do zabawy

Rozpoczynając drugi dzień festiwalu Mariusz Adamiak zapowiedział, że słuchaczy czeka tego wieczoru wyjątkowo dużo zabawy. Aby się przekonać co miał na myśli trzeba było jednak poczekać do drugiego tego wieczoru koncertu… Tymczasem na scenie powił się Binker Golding, młody brytyjski saksofonista, którego część słuchaczy pamiętała zapewne z niedawnego występu na Warsaw Summer Jazz Days 2018. Latem saksofonista wystąpił w duecie Binker&Moses, teraz przyleciał do Warszawy z kwartetem firmowanym własnym nazwiskiem, aby zagrać muzykę z jeszcze niewydanej debiutanckiej płyty Abstractions Of Reality Past & Incredible Feathers. Grupa zaprezentowała jazz głównego nurtu, mimo że powstały na Wyspach to głęboko osadzony w amerykańskiej jazzowej tradycji.

Pomimo młodego wieku i wizerunku (bluzy, bejsbolówki itp.) grupa brzmiała dojrzale i wydała się kierować swój przekaz do fanów „klasycznego” podejścia do jazzu. Duża energia witalna muzyków i doskonałe umiejętności techniczne pozwalały w tym dosyć klasycznym graniu odnaleźć jednak sporą dawkę świeżości. Muzykiem szczególnie wyróżniającym się na scenie był pianista Joe Armon - Jones, którego improwizowane sola były dla mnie największą wartością tego występu.

Dlatego też ucieszył mnie widok Jonesa wychodzącego na scenę także z drugą formacją –Ezra Collective. Zespół, uważany za jeden z filarów nowej fali brytyjskiej sceny jazzowej, prezentuje połączenie jazzu z afrobeatem, funkiem i hip-hopem, okraszone jeszcze typowo brytyjskimi brzmieniami muzyki klubowej. Set rozpoczął się solem na basie elektrycznym. Kiedy za klawiszami zasiadł skomplementowany przeze mnie przed chwilą pianista, nabrałem przekonania, że będzie ciekawie. Bardzo szybko kameralna introdukcja przerodziła się w potężne brzmienie całej grupy. Mocny groove sprawiał, że coraz większa część publiczności rytmicznie poruszała głowami i przytupywała.

Drugi młody zespół z Wysp zaprezentował zupełnie inne spojrzenie na jazz niż poprzednicy. Myślę, że bardziej brytyjskie – dzięki wspomnianej multigatunkowej i multikulturowej mieszance. Sercem grupy był, bez dwóch zdań, perkusista Femi Koleoso. Obwieszony kilkoma łańcuchami na szyi, czarnoskóry muzyk bardziej przypominał przedstawiciela sceny hip-hopowej. Tym bardziej, że każdą swoją wypowiedź skierowaną do publiczności zaczynał od „Yo!”. Wulkan energii, showman, a do tego bardzo sprawny technicznie muzyk.

Czasem jego popisy balansowały, kolokwialnie mówiąc, na granicy „festynu”, ale cóż, można taką estetykę akceptować lub nie – nie można natomiast polemizować z faktem, że Ezra Collective porwał w zasadzie całą publiczność klubu Stodoła do tańca, co na Jazz Jamboree nie jest zjawiskiem częstym. Grupa zaprezentowała materiał z debiutanckiej płyty Juan Pablo: The Philosopher, w tym zasługującą na szczególną uwagę, własną wersję utworu z repertuaru Sun Ra: Space Is The Place.

Ostatni występ tego dnia rozpoczął się w szczególny sposób. Ze sceny popłynęły etniczne dźwięki pochodzące z instrumentów perkusyjnych i fletu, a w tym samym czasie podobne brzmienia pojawiły się w końcu sali. To lider formacji Idris Ackamoor & The Pyramids, grający na afrykańskiej trąbie, przypominającej didgeridoo, z dwójką muzyków z perkusjonaliami, w tanecznym korowodzie zmierzali w kierunku sceny. Trudno powiedzieć, czy Ackamoor w opalizującym stroju wyglądał bardziej „królewsko” czy kosmicznie.

Uważany za jednego z ojców chrzestnych spiritual jazzu, artysta nawiązuje w swoich występach do estetyki znanej z twórczości Sun Ra. Przemarsz przez salę zakończył się rytualnym tańcem przed sceną i afrykańskimi zaśpiewami, do których dosyć szybko została wciągnięta publiczność. Kiedy muzyka już na dobre popłynęła ze sceny, do uszu słuchaczy dotarł barwny afrobeat – barwny zarówno w sferze dźwiękowej, jak i wizualnej.

Lider zamieniał saksofon na keyboard, z powodzeniem wcielał się też w rolę wokalisty. Grał łyżkami na tarce nakładanej na ramiona, na harmonijce, a kiedy zobaczyłem, że w trakcie występu zmienia buty, byłem pewien, że nie zabraknie także stepowania. Nie myliłem się. Chwilami można było odnieść wrażenie, podobne jak przy okazji poprzedniego wykonawcy – że show góruje nad muzyką, ale jak powiedział Mariusz Adamiak, tego wieczoru mieliśmy się bawić… Ja bawiłem się naprawdę nieźle, ale nie wszystkim taka forma muzyczna przypadła do gustu, bo przed końcem występu na sali mocno się już przerzedziło.

Muzyka miała, według mnie, coś z twórczości Dona Cherry’ego z okresu Multikulti, jednak zachowywała swój oryginalny wyraz. Był to pierwszy koncert na europejskiej trasie grupy Idris Ackamoor & The Pyramids, która, jak się wydaje, przeżywa swoją drugą młodość.

Legenda na finał

Uri Caine to artysta, którego nie trzeba specjalnie przedstawiać. Po jego występach możemy spodziewać się naprawdę bardzo różnych rzeczy – z równą swobodą gra jazz, klasykę, współczesną awangardę. Tym razem rozpoczął prezentując bardzo klasyczne podejście do instrumentu. Jednak już podczas pierwszego utworu muzyka zaczęła się zmieniać pod jego palcami, jakby za pomocą klawiatury przeskakiwał przez fale radiowe, robiąc przegląd stacji prezentujących różne gatunki muzyczne.

Płynnie zmieniały się rytmy, pojawiały i odpływały w niebyt melodyjne tematy. Caine zaprezentował dekonstrukcję zarówno klasycznego, jak i jazzowego grania. Kiedy już wydawało się, że pianista ustatkował się nieco i zaczyna grać jazzowo, nagle znów pojawiały się elementy wyjęte wprost z koncertów klasycznych, bądź współczesnej kameralistyki fortepianowej. Chyba najlepsze określenie dźwięków, które płynęły z fortepianu Steinway & Sons to improwizowany kolaż muzyczny. Najciekawsze w grze Caina było to, że nie sposób było przewidzieć co się wydarzy za kolejne dwa, trzy takty.

Były też utwory zagrane w bardziej konwencjonalny sposób, pokazujące typowo jazzowe oblicze pianisty. Na bis pojawił się Mozart na jazzowo – może i po mistrzowsku zagrany, ale jednak, moim zdaniem, zbyt oczywisty, jak na artystę tej klasy. Występ bez wątpienia wirtuozerski, jednak zabrakło w nim trochę ducha. Był bardziej do odbioru rozumem, a nie sercem, a w końcu w muzyce chodzi, w dużej mierze, o emocje.

Kolejnym wykonawcą, zapowiedzianym jako czarny koń festiwalu, był James Brandon Lewis Trio. Lider to jedno z najgorętszych nazwisk wśród tenorzystów młodego pokolenia. Od pierwszych dźwięków koncertu grupa pokazała ogromną energię – w szczególności potęgę brzmienia saksofonu lidera. Właśnie mocny, a przy tym precyzyjny, dźwięk saksofonu i bezkompromisowa sekcja rytmiczna definiowały muzykę, podczas jednego z najciekawszych występów na tegorocznym Jazz Jamboree.

Lewis po mistrzowsku zmieniał proste, wyraziste tematy, a czasem wręcz krótkie riffy, w płomienne improwizacje. Sekcja często brzmiała, jakby była wypożyczona z rasowego rockowego bandu (w pozytywnym tego słowa znaczeniu), ale nie brakowało w jej grze głębokiego groove’u i funku. Potężna dawka nowoczesnego, jazzowego grania. Gdyby festiwal kończył się tym setem, poczułbym się usatysfakcjonowany. Ale to jeszcze nie był koniec. Słuchaczy czekało jeszcze spotkanie z legendą.

Muzycy Art Ensemble Of Chicago, po wejściu na scenę, stali chwilę w ciszy, wszyscy zwróceni w jedną stronę, niczym do medytacji albo modlitwy. Na sygnał Roscoe Mitchella usiedli i za moment ze sceny popłynęła prawdziwa magia. Na początku bardzo delikatne dźwięki, budujące niesamowitą aurę. Jakbyśmy byli świadkami szamańskich praktyk z instrumentami. Z upływem czasu dźwięki robiły się coraz bardziej intensywne, coraz gęściejsze i coraz bardziej wciągające. Nie zabrakło też elementów pozamuzycznych – słuchacze byli świadkami swoistego performansu ze strojami, rekwizytami i recytacją. Szczególny podziw wzbudzały długie improwizacje 78-letniego lidera na sopranie.

Kolejny fragment muzyki przyniósł diametralną zmianę konwencji – usłyszeliśmy żywiołowy duet na instrumentach perkusyjnych. Rytmy na chwilę ożywiły publiczność, ale po chwili świetny popis solowy wiolonczelistki Tomeki Reid zaprosił słuchaczy do świata bliższego muzyce współczesnej. Kiedy ponownie zagrała cała grupa, ze sceny popłynęły dźwięki prezentujące drugie oblicze Art Ensemble Of Chicago – pełne rytmu, melodii, radości.

Bez wątpienia ta część występu była bardziej przystępna dla szerokiej publiczności, ale dla koneserów twórczości grupy stanowiła także nie lada ucztę! Muzycy, a zwłaszcza sam Roscoe Mitchell, udowodnili, że status legendy, od 50 lat obecnej na scenie, nie musi wiązać się z jakimikolwiek kompromisami, i że muzycy tej klasy, niezależenie od wieku, potrafią być niekonwencjonalni i twórczy.

Niepostrzeżenie koncert dobiegł końca, choć w moim odczuciu, mimo później pory, mógłby jeszcze trwać i trwać. Niestety, wraz z końcem tego występu skończyło się tegoroczne, sześćdziesięcioletnie Jazz Jamboree. Patrząc na Roscoe Mitchella, festiwal ma jeszcze wiele przed sobą.

autor: Piotr Rytowski

Tekst ukazał się w magazynie JazzPRESS 12/2018

Tagi w artykule:

Powiązane artykuły

polecane

newsletter

Strona JazzPRESS wykorzystuje pliki cookies. Jeżeli nie wyrażasz zgody na wykorzystywanie plików cookies, możesz w każdej chwili zablokować je, korzystając z ustawień swojej przeglądarki internetowej.

Polityka cookies i klauzula informacyjna RODO