Wywiad

Cały ten jazz! MEET! Robert Kubiszyn

Obrazek tytułowy

fot. Piotr Gruchała

Robert Kubiszyn – gitarzysta basowy, kontrabasista, kompozytor, aranżer i producent muzyczny. Od lat współpracuje z Anną Marią Jopek, Grzegorzem Turnauem, Krzysztofem Herdzinem i Dorotą Miśkiewicz. Ma na swoim koncie ponad 150 płyt, które współtworzył. Za swój solowy krążek w 2011 roku został nagrodzony nagrodą Fryderyka za najlepszy debiut fonograficzny w polskim jazzie. Basiści są zazwyczaj cichymi bohaterami, jednak Robert Kubiszyn udowadnia, że brzmienie basu może być równie intrygujące i porywające, jak innych instrumentów solowych.

Jerzy Szczerbakow: Jaki był twój muzyczny początek? Gitara basowa była twoim pierwszym wyborem czy zaczynałeś najpierw od zwykłej?

Robert Kubiszyn: Zaczynałem od skrzypiec. Moja mama bardzo tego chciała. Z gitarą basową wszystko się zaczęło od mojego brata. Mam o siedem lat starszego brata, który grał na oboju i na pianinie. Nie pamiętam tego, bo byłem wtedy małym dzieckiem, ale podobno kiedy mój brat ćwiczył w domu, podchodziłem do niego i powtarzałem po nim etiudy. Dlatego moja mama stwierdziła, że mam słuch muzyczny i warto wysłać mnie do szkoły muzycznej.

W podstawówce uczyłem się gry na skrzypcach. Bardzo nie lubiłem tego instrumentu i mało brakowało, żebym w ogóle porzucił granie. Nie rozumiałem po co mam ćwiczyć, męczyły mnie te wielogodzinne wyrzeczenia. Wszystko się zmieniło, po raz kolejny, dzięki mojemu bratu. W szóstej klasie podstawówki brat zabrał mnie na solowy koncert Krzysztofa Ścierańskiego. Byłem oszołomiony i zachwycony jego instrumentem. Wtedy zaczęło się pożyczanie basówki. Pierwszy pożyczony defil miał struny tak wysoko, że nie dało się na nim grać, ale mi to w ogóle nie przeszkadzało.

W tym samym czasie równolegle zacząłem interesować się jazzem. Od razu poczułem, że to jest muzyka której szukałem. Tego mi brakowało w klasyce: wolności, improwizacji i szaleństwa. Oczywiście wtedy jeszcze nie rozumiałem o co w tym wszystkim chodzi, ale już zaczęła mi w głowie kiełkować myśl, że właśnie tym chcę się zająć. Niestety, jeszcze musiałem ukończyć klasę ze skrzypcami. Wizja mojej mamy, że będę drugim Konstantym Kulką powoli zaczęła się oddalać [śmiech].

W szkole średniej dalej miałem grać na skrzypcach, ale już wtedy razem z bratem przeprowadziliśmy poważną rozmowę z mamą. Powiedziałem jej, że jednak chcę grać na kontrabasie i gitarze basowej. Mama się załamała, ale poszła do dyrektora szkoły, który jej powiedział, że musiałbym zrobić w jeden rok trzy lata nauki gry na kontrabasie. Zawziąłem się i się udało. Było ciężko, ale po grze na skrzypcach było mi łatwiej, bo techniki smyczkowe lub intonacja są podobne. Do tej pory uważam, że dobrze słyszę intonację dzięki wielu godzinom poświęconym grze na skrzypcach. Mama skapitulowała, ale do dzisiaj zbiera wszystkie zdjęcia i artykuły na mój temat. Jest moją największą fanką.

Cały czas ćwiczysz? Lubisz trenować czy obecnie instrument traktujesz czysto zawodowo?

Lubię ćwiczyć, jak mam fajny temat. Trzeba trenować, żeby być w formie. Mój fizjoterapeuta, który mi czasami pomaga, jak mam problemy z rękami, porównuje muzyków do sportowców. Wykonujemy miliony bardzo precyzyjnych ruchów i bez ćwiczeń mogłyby się pojawić kontuzje. Kiedyś tak się stało, jak się rzuciłem na jakiś projekt bez uprzedniej rozgrzewki. Do tej pory, jak mam warsztaty lub zajęcia z uczniami, to zawsze zaczynamy od rozciągania i rozgrzewki.

Wszystko zaczęło się od basówki w rękach Krzysztofa Ścierańskiego, równolegle pojawił się kontrabas. Czy któryś z instrumentów lubisz bardziej, na przykład akustyczny bardziej niż elektryczny?

To zależy od momentu i od projektu jaki realizuję. Jak jest więcej akustycznych zadań, to więcej ćwiczę na kontrabasie i pilnuję żeby być w formie. Wtedy skupiam się na jednym rodzaju grania. Zamówiłem sobie akustyczną gitarę basową. Bardzo dobrze się sprawdza wymiennie z kontrabasem w projektach akustycznych lub kiedy już nie mam miejsca w samochodzie na kontrabas. Zawsze mogę ją zabrać i trochę zasymulować kontrabasowe brzmienie [śmiech].

Czy w twoim życiu pojawiła się kiedyś inna muzyka niż jazz? Inspirowali cię basiści rockowi?

Staram się grać wszystko. Lubię odnajdywać się w różnych stylach i odkąd pamiętam zdarzało się, że grałem w rockowych i bluesowych zespołach. Oczywiście ku przerażeniu mojej mamy [śmiech]. Jazz jeszcze w miarę akceptowała… Do tej pory mi to zostało, nadal eksperymentuję z różnymi stylami i bardzo to lubię. Lubię przeskakiwać z popu, R&B w rock, a nawet w metal.

Pula nazwisk wybitnych basistów jest ograniczona i zazwyczaj artyści jako inspiracje wymieniają te same osoby, ale w różnej kolejności. Którzy basiści dla ciebie byli najważniejsi? Czy cały czas do nich wracasz? Do kogo masz największy sentyment?

Pierwszy był Krzysztof Ścierański, wielki basista. Znam jego całą dyskografię i do tej pory lubię słuchać te zdarte taśmy. Do tej pory, jak tylko mam szansę, to chodzę na jego koncerty. Później, jak zacząłem wgłębiać się w ten instrument, Jaco Pastorius stał się moją ogromną inspiracją i został nią do dziś. Potem przez dłuższy czas fascynował mnie Marcus Miller, wtedy też kręciło mnie granie kciukiem. Teraz już mniej.

A których kontrabasistów wymienisz dla równowagi?

Christian McBride zawsze był moim ulubionym kontrabasistą i, niestety, niedoścignionym, jeśli chodzi o techniczne umiejętności. On ma niesamowite zdolności. Wydaje mi się, że niektórzy mają genetycznie uwarunkowane predyspozycje do grania na określonym instrumencie. McBride jest właśnie takim kontrabasistą, niesamowitym wirtuozem. Czasami zastanawiam się jak on gra, bo to jest niemożliwe do powtórzenia. Podobnie miałem z polskim kontrabasistą Jackiem Niedzielą-Meirą. Miałem ogromną przyjemność i szczęście, że uczyłem się pod jego okiem w Katowicach, gdzie studiowałem. Zawsze z niecierpliwością czekałem na każde jego lekcje. Dużo się od niego nauczyłem. Wśród polskich kontrabasistów on jest wirtuozem absolutnym.

_DSC0378.jpg fot. Piotr Gruchała

Muzyka fusion zajmuje w twoim życiu ważne miejsce. Ostatnio wystąpiłeś na najnowszej płycie Krzysztofa Herdzina Kingdom Of Ants. Mój znajomy dziennikarz kiedyś powiedział, że muzyka fusion jest muzyką dla ludzi którzy szybko myślą, szybko rozumieją, a instrumentaliści są wirtuozami swoich instrumentów. Zgodzisz się z opinią, że to bardzo wymagający gatunek?

Im bardziej muzyka jest skomplikowana, tym dla mnie jest lepsza do słuchania, szczególnie podczas relaksu, na przykład lotu samolotem. Myślę, że ludzie po prostu czasami się jej boją. Na płycie Krzysztofa Herdzina zagrałem na gitarze. Wiem, że dużo muzyków obawia się, żeby ktoś im nie zarzucił, że brzmią jak inny artysta, ale ja tak nie mam.

Płytę nagrywaliście w triu. Trzecim muzykiem był perkusista, który tak jak ty lubi poruszać się w różnych stylistykach. Zaczynał u Franka Zappy, grał z big-bandem Paula Anki, nagrał jedną płytę z zespołem Megadeth, gra ze Stingiem. Czy miałeś tremę przed spotkaniem z Vinniem Colaiutą?

Zanim się poznaliśmy to był duży stres, natomiast okazało się, że jest przemiłym i uroczym człowiekiem. Stres zniknął, jak zaczęliśmy wspólnie grać. Vinnie nagrywał częściowo do gotowych już kompozycji, miał zrobioną wcześniej mapę. Na nagraniach widział ten materiał pierwszy raz. Przeżyliśmy z Krzysztofem szok, kiedy Vinnie przyszedł na umówioną sesję, wziął nuty, spojrzał na nie, podjadając jakiś smakołyk, po czym wszedł do drumroomu i zagrał pierwszy take [śmiech]. To był trudny i poważny numer napisany przez Krzyśka.

Pierwszy i ostatni take?

Tak, realizator włączył zapis i za jednym razem zagrał wszystko. My z Krzyśkiem nie mogliśmy wyjść z podziwu. Sesja wyglądała tak do samego końca. Jeżeli się gdzieś pomylił, to tylko dlatego, że nie zauważył czegoś w nutach lub źle mu się ułożyły. Chyba raz tak było. Vinnie Colauita ma ogromny talent, gra wielką muzykę. Jego niesamowita kreatywność sprawiała, że nic nie musiał już powtarzać, bo wszystko było tak dobrze zagrane i wzbogacało całą muzykę.

Uczestniczyłeś w nagraniach wielu płyt. Która sesja szczególnie zapadła ci w pamięć, a która była dla ciebie najtrudniejsza?

Nagrywaliśmy wtedy muzykę do jakiegoś filmu i kompozytor w ostatniej chwili stwierdził, że wszystko co było napisane na basówce fajnie by było zagrać na kontrabasie. Było tam dosyć dużo gęstego i szybkiego grania. Kiedy przyszedłem do studia dostałem książkę pełną nut i nie miałem czasu, żeby się przygotować. Byłem zlany potem z nerwów na myśl jak to w ogóle zrealizować. Było to fizycznie dosyć ciężkie doświadczenie, bo praktycznie nie robiliśmy przerw. Okazało się, że da się to zrobić. Efekt końcowy okazał się bardzo fajny, ale jak wróciłem do domu to byłem wykończony po tak wyczerpującej sesji.

A którą sesję najmilej wspominasz?

Nagrania do płyty, którą w swojej dyskografii uważam za jedną z najbardziej interesujących. Można mnie na niej usłyszeć zupełnie od innej strony. Mam na myśli płytę z Adamem Pierończykiem Monte Albán, którą nagraliśmy w Meksyku. Kiedy między koncertami zwiedzaliśmy miasto, trafiliśmy na górę Monte Alban. Jej widok nas oszołomił, wyglądała jak lądowisko kosmitów. Była monumentalna i imponująca. Ogromna góra ze ściętym wierzchołkiem. Budowla wykonana precyzyjnie co do milimetra, idealna do obserwacji gwiazd. Byliśmy porażeni tym widokiem. Siedzieliśmy obydwaj przez piętnaście minut nie odzywając się do siebie. Energia, którą poczuliśmy w tamtym miejscu była wyjątkowa, co przełożyło się na nagrania naszej płyty. To była improwizacja, od samego początku do końca. Zacząłem wydobywać nowe dźwięki ze swojego instrumentu i przetwarzać je przez harmonizery. Finalnie brzmi to jak jakiś przekaz kosmitów, jest to w pełni improwizowana freejazzowa muzyka. Byliśmy natchnieni tym widokiem, dlatego pewnie też Adam nazwał płytę Monte Albán.

Za swoją autorską płytę Before Sunrise otrzymałeś Fryderyka w kategorii jazzowego fonograficznego debiutu roku. Od jej wydania upłynęło już ponad osiem lat. Kiedy można spodziewać się następnej?

Nowa płyta jest w produkcji. Brakuje mi jeszcze kilku utworów, ale jest szansa, że wkrótce będzie skończona i gotowa do wydania. Ze mną jest problem, zresztą tak samo było jak nagrywałem pierwszy album. Powinien się pojawić przynajmniej parę lat wcześniej. Oprócz tego, że dużo koncertuję, zajmuję się też produkcją, która kiedyś była tylko moim hobby. Obecnie zaczynam coraz częściej pracować jako realizator, aranżer i producent. Jestem trochę szewc, który chodzi bez butów. W wielu rzeczach dość mocno się wyspecjalizowałem i mógłbym spokojnie sam je wykonać, ale brakuje mi czasu na nagranie moich rzeczy. Swoje projekty zawsze robię na końcu.

Planujesz zorganizowanie koncertu na którym zaprezentujesz swój autorski materiał?

Wstyd się przyznać, ale nie zagrałem ani jednego koncertu z płytą Before Sunrise. Zagrałem na gali Fryderyków jeden utwór. Wiele osób próbowało zorganizować taki koncert, ale ja nigdy nie miałem czasu. Może też trochę się obawiałem, bo tu chodziło o mój autorski materiał. Ja nie muszę grać za wszelką cenę. Lubię tworzyć muzykę. Niektórzy, aby mieć pretekst do grania koncertów, nagrywają płytę. Ja lubię pracę w studiu nad utworami i dla mnie najbardziej istotne jest, żeby wydać to, co mi siedzi gdzieś głęboko w duszy. Może dlatego, że dużo gram w innych projektach, nie jest dla mnie takie ważne granie własnych. Ale chyba warto spróbować.


Tekst ukazał się w magazynie JazzPRESS 3/2019

Tagi w artykule:

Powiązane artykuły

polecane

newsletter

Strona JazzPRESS wykorzystuje pliki cookies. Jeżeli nie wyrażasz zgody na wykorzystywanie plików cookies, możesz w każdej chwili zablokować je, korzystając z ustawień swojej przeglądarki internetowej.

Polityka cookies i klauzula informacyjna RODO