Felieton Słowo

Złota era Van Geldera: Blues w górę i w dół

Obrazek tytułowy

Gene Ammons – You Can Depend On Me

Quadromania, Membran Music, 2005

Znowu powracam do czasów archaicznych dla dzisiejszego słuchacza. Czyli do epoki sprzed połowy lat pięćdziesiątych ubiegłego wieku. Jazz wydawało się wtedy jeszcze głównie na małych płytkach, czyli singlach. Legendarny, pochodzący z Chicago, czyli stolicy amerykańskiego bluesa – tenorzysta Gene Ammons znany był ze swego potężnego tonu. Jego nazwisko pada często w najróżniejszych zestawieniach największych gigantów saksofonu, ale na przykład w książce Jazz na CD John Fordham, nie wiedzieć dlaczego, uznał, że Ammons należy do kategorii artystów mniej ważnych, którym nie należą się osobne biogramy. Jednak znawcy są zgodni, że bez tego muzyka nie byłoby znaczącego dla jazzu stylu chicagowskiego i późniejszego soul jazzu. Ba, nie byłoby jednego z największych „hitów” w dyskografii Milesa Davisa, ale o tym za chwilę.

Kiedy mówi się Ammons, natychmiast przychodzi na myśl inny słynny saksofonista z Chicago – Sonny Stitt. We wszystkich poważnych opracowaniach historii jazzu pojawia się wzmianka o „legendarnych muzycznych pojedynkach” tych dwóch panów, które odbywały się na przełomie lat czterdziestych i pięćdziesiątych. Tylko spróbujcie znaleźć je na płytach! Owszem, te późniejsze nagrania zrealizowane w latach sześćdziesiątych dla Prestige i Verve są dostępne i szeroko znane. Ale tych wcześniejszych nie ma, bo po pierwsze wydawały je różne mniejsze wytwórnie, a po drugie – głównie na singlach. Nikt wtedy nie myślał kategoriami płyt długogrających. Więc o ile w ogóle te historyczne nagrania funkcjonują na dzisiejszym rynku, to wyłącznie właściwie w drugim obiegu. To są rzeczy przeznaczone dla szperaczy i kolekcjonerów.

W serii Jazz Edition ukazał się onegdaj czteropłytowy box z dorobkiem muzycznym Gene’a Ammonsa z lat 1947-55. To ponad 80 utworów i prawie cztery godziny muzyki! Jakość tych nagrań jest bardzo różna, ale da się wytrzymać. Ważniejsze, że zebrano w całość rozproszone sesje z Chicago i Nowego Yorku, dokonane również z towarzyszeniem Sonny’ego Stitta. Niespodzianka polega na tym, że Stitt w większości nagrań gra na saksofonie… barytonowym. I to jest duże zaskoczenie, bo do tej pory myślałem, że Sonny był alcistą i tenorzystą, a nigdzie nikt nie pisał, że także barytonistą! Oczywiście w kilku utworach sięga również po tenor, jak na przykład w Blues Up And Down.

Ten temat skomponowany wspólnie przez duet Ammons/Stitt i zarejestrowany w 1950 roku stał się później prawdziwym standardem, granym chętnie przez chociażby Dextera Gordona czy Johnny’ego Griffina i Lockjawa Davisa. Ale w tym zestawie znajdziemy także inny rarytas. Oto w kwietniu 1950 roku w Nowym Jorku miała miejsce sesja nagraniowa grupy pod nazwą Gene Ammons And His Band z udziałem takich muzyków, jak Sonny Stitt, Art Blakey, Benny Green, Tommy Potter, Duke Jordan i Bill Massey. Zarejestrowano wówczas dwie wersje utworu, który nazywał się Gravy. Nikt do końca nie wie, kto był autorem tego tematu (większość źródeł podaje samego Ammonsa), dlatego w opisie widnieje „unknown”. Ważne, że wszyscy fani jazzu znają go doskonale pod inną nazwą, a mianowicie Walkin’. Na słynnej płycie Milesa Davisa pod takim samym tytułem mamy napisane, że skomponował go niejaki Richard Carpenter. A Miles z kolegami zagrał go niemal toczka w toczkę tak, jak cztery lata wcześniej band Ammonsa. Więc co tutaj jest grane?

Ano to, że Carpenter, który nie był w ogóle muzykiem, lecz biznesmenem i menedżerem artystów (m.in. Tadda Damerona), zmienił sprytnie – znany proceder w tamtych czasach! – tytuł bluesowego tematu z singla Gravy na Walkin’. Miles Davis inspirował się nim już w 1952 roku, co słychać w aranżacji Weirdo. Potem nagrał ten temat jeszcze raz na sesji dla Prestige w 1954 roku i przypisał prawa autorskie Carpenterowi, z którym się zresztą przyjaźnił. Efekt jest taki, że wszyscy kojarzą teraz Walkin’ z Milesem Davisem, a nie z Gene’em Ammonsem. Bo jak wcześniej wspomniałem, w połowie lat pięćdziesiątych małe płytki przestały być modne i weszła era longplayów, która trwa do dzisiaj.

Autor Jarosław Czaja

Tagi w artykule:

Powiązane artykuły

polecane

newsletter

Strona JazzPRESS wykorzystuje pliki cookies. Jeżeli nie wyrażasz zgody na wykorzystywanie plików cookies, możesz w każdej chwili zablokować je, korzystając z ustawień swojej przeglądarki internetowej.

Polityka cookies i klauzula informacyjna RODO