Płyty Recenzja

Kinga Głyk – Real Life

Obrazek tytułowy

(Warner Music Group, 2024)

Kinga Głyk na swoim czwartym albumie ilustruje nam muzycznie „prawdziwe życie”. Odkryłem, że za tą frazą kryje się raczej wybuchowa i cokolwiek przejaskrawiona mieszanka. To, co od pierwszych minut przykuwa uwagę, to wyraźny zwrot twórców w stronę wszelkiego rodzaju syntezatorów. I tak jak cenię możliwości, jakie oferuje ten sprzęt, tak nie przepadam za elektronicznym przepychem. Tu jest tego stanowczo za dużo. Za dużo solóweczek na „aerofonie” Rolanda (znanym u Akai jako EWI), za dużo zabaw pitch bendem i brzmień, które balansując na granicy kiczu, wystawiają nawet tolerancyjne ucho na próbę.

Ktoś pomyśli, że przesadzam, ale jak można stwierdzić inaczej, skoro w pierwszym lepszym utworze oprócz basu młodziutkiej Kingi i przypominającej elektroniczny loop perkusji mamy aż czterech (!) facetów na keyboardach, a dla osłody – solo na wyżej wspomnianym elektronicznym (a jakże!) instrumencie dętym. Brakuje w tym wszystkim „człowieka” i, o ironio!, tytułowej prawdziwości. Chyba że… się mylę. A jest to możliwe, bo skoro album ten ma umyślnie niemal przytłaczać feerią barw, oszałamiać efektami, nie być tak łatwym do zdefiniowania w kilku prostych zdaniach, to czy taka wypowiedź właśnie nie oddaje witalnej energii, dynamiki życia bez ograniczeń, młodzieńczej radości tworzenia? Tego, jak prawdziwe życie mogłoby czy powinno wyglądać?

Jeśli ta druga interpretacja jest bardziej trafna, to czuję się nieco spokojniejszy. Skłaniam się również ku dodaniu temu albumowi kilku punktów, biorąc pod uwagę kryteria, nazwijmy to, marketingowe. Goście, którzy są współodpowiedzialni za cały ten muzyczno-produkcyjny melanż, są utytułowani, współtworzą kapele (np. Snarky Puppy), które święcą triumfy na świecie, przyciągają nową, poszukującą publikę. Dopuszczam więc możliwość, że obrany tu artystyczny kierunek ma uzasadnienie, a wykonanie – w ramach tego specyficznego idiomu – jest zupełnie dobre.

Nawet jeśli tak jest, to oczekiwałbym po sygnowanym nazwiskiem artystki albumie nieco więcej samej artystki. Ambitna Kinga Głyk na tym krążku szuka swojej drogi – od unoszenia się na fali „plastikowego” funku ze szczyptą jazzu i solidniejszą dawką popowej fantazji, gdzie daje się trochę zakrzyczeć starszym kolegom, przez puszczanie oka do bardziej twardogłowych zjadaczy jazzu pokroju niżej podpisanego, przypominając subtelnie Ścierańskiego czy Weather Report (The Friend You Call), po zamieszczenie półminutowej miniaturki (Funny Bunny) – nie jakoś super poważnej, ale przynajmniej szczerej w swojej naiwności.

Mam nadzieję, że moje intencje zostaną tu właściwie odczytane – szanuję wysiłek, postrzegam ten album jako swoisty znak czasu i, niezależnie od poziomu osobiście odczuwanego melomańskiego spełnienia, trzymam kciuki za tę artystkę. Gdyby ktoś jednak interpretował ten tekst jako czepialski, to uprzejmie przypominam, że na albumie znajdują się utwory Opinions i Who Cares. Jakby dodać jedno do drugiego, to się opiniami po prostu nie przejmujemy. Trzeba i warto, tak w sztuce, jak i w „prawdziwym życiu”, robić swoje.

Wojciech Sobczak-Wojeński

Tagi w artykule:

Powiązane artykuły

polecane

newsletter

Strona JazzPRESS wykorzystuje pliki cookies. Jeżeli nie wyrażasz zgody na wykorzystywanie plików cookies, możesz w każdej chwili zablokować je, korzystając z ustawień swojej przeglądarki internetowej.

Polityka cookies i klauzula informacyjna RODO