Płyty Recenzja

Mo’ Horizons – Mango

Obrazek tytułowy

(Agogo Records, 2023)

Z długiej listy ukazujących się w październiku albumów kategorii world/jazz/fusion od razu rzucił mi się w oczy zespół Mo’ Horizons. Pośród nieznajomo i egzotycznie brzmiących nazwisk artystów i nazw zespołów Mo’ Horizons wyglądał jak stary, dawno niewidziany znajomy, dlatego postanowiłam go posłuchać w pierwszej kolejności. Ponad 20 lat temu jego portugalska żywiołowa przeróbka Hit the Road Jack otwierała każdą imprezę taneczną organizowaną cyklicznie przez nasze Radio Jazz, co daje mi kolejny powód do zaznajomienia się z albumem Mango hanowerskich DJ-ów.

Po dwudziestu czterech latach od wydania pierwszej płyty (Come Touch the Sun) i dwunastu latach od ukazania się ostatniej, nasuwa się pytanie, czy twórczość zespołu wnosi coś nowego? Czy poszła w innym kierunku? Czy nas zaskoczy? Odpowiedź brzmi: nie. Ale to nie znaczy, że płyta jest słaba czy nudna. Może brakuje jej pewnej głębi, ale przecież Mo’ Horizons zawsze specjalizowało się w muzyce lekkiej, łatwej i przyjemnej. Nie na tyle lekkiej, żeby wejść do mainstreamu i uznać ją za pop, ale na tyle łatwej, że można trochę się przy niej nudzić.

Album otwiera – jakżeby inaczej – klimat brazylijski, bo miłość Mo’ Horizons do Brazylii zawsze była widoczna w bossie i sambie, których nie mogło zabraknąć na żadnym z poprzednich albumów. Anotha Bossa ma wszystko, co odpowiada naszemu wyobrażeniu o typowej muzyce brazylijskiej: słodki wokal (Guida de Palma), taneczny rytm wybijany na werblach, karnawałowo brzmiące dęciaki i jęczący odgłos tradycyjnego bębenka cuica. Brakuje tylko dźwięku berimbau, ale to odnajdziemy później w Sudoeste – tanecznym drum’n’bassie z dubowymi wstawkami.

Z Brazylii naturalnie przenosimy się do Afryki, a dokładnie do Ghany, skąd pochodzi zaproszony artysta Gyedu-Blay Ambolley, który w ubiegłym roku wydał swoją płytę właśnie w wytwórni Agogo, należącej do nikogo innego jak do chłopaków z Mo’ Horizons. Płyta Ambolleya jest naprawdę świetna (recenzja – JazzPRESS nr 10/2022), dlatego nie dziwi mnie, że Ralf Droesemeyer i Mark Wetzler zwerbowali tego artystę do swojego projektu. Niestety Mango Woman ma wprawdzie fajnie pomieszane rytmy, ale miks nie buja tu w ten sam przyjemny sposób, w jaki potrafi bujać czysty high-life – domena Ambolleya. Powtarzające się, nieskomplikowane melodia i słowa trochę nużą, ale miłą niespodzianką jest króciutka solówka trąbki. Szkoda, że tak mało.

Na szczęście kolejny kawałek otwiera cudowne kubańskie brzmienie trąbki z zaśpiewem guajiry, która pojawia się jeszcze tu i ówdzie w tle ostrego funku utworu Havana B-boys. Zsamplowany, chropowaty, pełen soulu głos Arthura Lee nadaje muzyce zdecydowanego charakteru kultury wczesnych break tancerzy. Słuchając Havana B-boys, nie wysiedzimy raczej spokojnie w miejscu. B-boys i B-girls, to coś dla Was!

Przy następnym utworze ani nie potańczymy, ani nie popłyniemy. Prosty rytm nabijany przez krowi dzwonek będzie akompaniamentem do piosenki, która ma być społecznie zaangażowana, ale słowa nie posiadają niestety ani głębi ani finezji, podobnież jak cumbiowaty, jednostajny rytm i prosta melodia. W dalszej kolejności znajdziemy coś dla fanów salsy (Mascadito) i gitary flamenco (Sunset in el Palmar).

El Palmar to nadmorska miejscowość na południu Hiszpanii, gdzie z całego świata zjeżdżają się miłośnicy surfingu. Bujające reggae, dźwięki gitary flamenco i palmas (wyklaskiwany rytm) w Sunset in el Palmar przyjemnie ukołyszą wysportowane, opalone ciała zgromadzone w lounge barach, beach clubach i innych przydrogich, dyskretnie snobistycznych miejscach na plaży Zachodniej Andaluzji. Tym, którzy chcieliby nadal pozostać w uspokajających reggae-dubowych rewirach, radzę nie zmieniać płyty, bo Good 4 jest całkiem sprawnym wehikułem przenoszącym nas z Hiszpanii na Jamajkę.

Tym zaś, którzy wcale nie mają zamiaru się uspokajać, DJ-e proponują wybuchową mieszankę bałkańskiej synkopy z masajskimi chórkami (Balkan-Maassai-Party) i wspomniane Sudoeste. Płytę zamyka I Can’t Sleep z wokalem mało znanej izraelskiej artystki osiadłej w Madrycie Noam Bar Azulay. Łagodny głos, cudowna melodia, dyskretny wibrafon tworzą uniwersalną piosenkę, przy której można zarówno zatańczyć, jak i się zrelaksować.

Album ma bardzo mocne strony, ale nie brakuje mu też słabości, co plasuje go bardziej w przedziale przeciętności niż wybitności. Na pewno nie można zarzucić mu braku spójności i jednocześnie różnorodności. Tematem przewodnim jest Atlantyk i plaża, ale w bardzo różnych odsłonach. Płyta ma wszystko, co lubię, jest tu downtempo, acidjazz, nu jazz, soul, funk, dub, trip hop, big beat, bossa nova, boogaloo, drum'n'bass, a jednak czegoś mi tu brakuje. Podejrzewam, że problemem może być mój wiek. Przeznaczeniem albumu Mango (jak i poprzednich) jest impreza. Niestety w moim grafiku oraz wachlarzu zainteresowań coraz rzadziej pojawiają się imprezy – zwłaszcza te taneczne, a wieczór w paryskim czy beiruckim Buddha Barze (z którym nierozerwalnie kojarzy mi się muzyka Mo’ Horizons) nie jest już szczytem moich marzeń. Album Mango będzie idealnym tłem muzycznym do imprezy na tarasie nadmorskiego domu, koniecznie przy zachodzie słońca i daiquiri, z leciutką naleciałością kiczu, ale bez przekraczania granicy dobrego smaku.

Linda Jakubowska

Tagi w artykule:

polecane

newsletter

Strona JazzPRESS wykorzystuje pliki cookies. Jeżeli nie wyrażasz zgody na wykorzystywanie plików cookies, możesz w każdej chwili zablokować je, korzystając z ustawień swojej przeglądarki internetowej.

Polityka cookies i klauzula informacyjna RODO