For Tune, 2021
W moim doświadczeniu dziennikarza jazzowego zespół Skerebotte Fatta już na zawsze będzie miał miejsce szczególne. To bowiem z Jankiem Małkowskim i Dominikiem Mokrzewskim, saksofonowo-perkusyjnym duetem kryjącym się pod tą zagadkową nazwą, popełniłem pierwszy wywiad jazzowy (JazzPRESS, lipiec 2019). Debiut Riders from the Ra zrobił na mnie wrażenie tak duże, że kilka miesięcy wcześniej w Kurierze Lubelskim uznałem ich płytę za jedną z pięciu najlepszych wydanych w roku 2018.
Dla tych, którzy dopiero teraz włączyli telewizory: Skerebotte Fatta (zdecydowania najciekawsza nazwa zespołu jazzowego od dekad) jest stosunkowo młodym projektem, ale panowie znają się od czasów liceum i kolaborują od dawna. Grali razem w Warsaw Improvisers Orchestra, Infant Joy, w Wannie Otchłani, Rybach czy Polskim Jadzie. Związani są z takimi miejscami jak Chłodna 25, Pardon, To Tu i Eufemia. Ich debiut ukazał się dzięki portugalskiej wytwórni Creative Sources, ale drugiego „potomka” na świat wydała już rodzima firma, i to z nie byle jaką tradycją, bo For Tune.
Cały proces wydawniczy z powodu pandemii COVID-19 przesunął się w czasie i album został wydany dziewięć miesięcy po nagraniu, a że tyle przecież trwa ciąża, to użyte przeze mnie słowo „potomek” brzmi jak najbardziej adekwatnie. Muzycy bawią się formą, czego przykładem jest wymyślony przez nich język skerebottański – nic nieznacząca, ale świetnie brzmiąca mieszanka słów skandynawsko- i włoskopochodnych. Jak sprawnie chłopaki władają tym językiem, możecie sami zobaczyć na profilu facebookowym zespołu, na wideo zamieszczonym 10 sierpnia 2021 roku.
A teraz meritum. Specjalnie na potrzeby recenzji zamieniłem kilka słów z Jankiem Małkowskim i oto jak wyjaśnił koncepcję dzieła: „Płytę jak zwykle nagraliśmy w okolicy pełni Księżyca, żeby być pod jej mentalnym wpływem. Sesja była w całości zaimprowizowana, bez jakiegokolwiek planu. Nagraliśmy kilka godzin, wybraliśmy 40 minut. Płyta powstała zatem na takiej samej zasadzie jak Riders from the Ra. Wielogodzinna sesja open na setkę i potem selekcja na zasadzie kolażu”. Tytuły poszczególnych kompozycji to nic innego jak ananimy imion i nazwisk mistrzów jazzowej improwizacji. Mamy zatem m.in. Retep Brö, Relya, Appaz, Not Xarb oraz Dyoll.
Trzeba przyznać, że poprzez swoje karkołomne brzmienie nazwy kompozycji idealnie wpisują się w wyimaginowany skerebottański język. „Pomysł dedykowania utworów mistrzom powstał później, kiedy zorientowaliśmy się, że wybrane utwory mogą funkcjonować jako tribute dla naszych idoli. Ukryliśmy to w ananimach, żeby uniknąć ostentacji” – wyjaśnia Janek Małkowski. Na pierwszy ogień idzie Retep Brö, czyli Peter Brötzmann rzecz jasna, ale nie dostajemy tu szybkiej serii w głowę z karabinu maszynowego, do czego przyzwyczaił nas niemiecki saksofonista. Duet z namaszczeniem i pietyzmem przymierza się do strzału, by oddać go dopiero w końcówce, trafiając oczywiście celnie w samo serce.
Dyar dedykowany został Rayowi Dickaty’emu, pod którego skrzydłami Mokrzewski i Małkowski poznawali tajniki improwizacji. Mamy tu swoisty dialog pokornego i ugładzonego saksofonu z dziką, mocno nabijaną perkusją. Można by zaryzykować tezę, że nie byłoby Skerebotte Fatta, gdyby nie Albert Ayler, a jego wpływ sami muzycy podkreślali wielokrotnie. Musiało zatem znaleźć się miejsce dla „ojca założyciela” free jazzu (Relya). Cóż tu za popis zaserwował Małkowski, o Panie! Co za ciąg, co za furia! Co za free! Patrzący gdzieś tam z góry Ayler zaraz po wydaniu tej płyty musiał zerknąć w stronę Warszawy i dam sobie głowę uciąć, że szeroko się uśmiechnął.
Dalej jest już łagodniej – tytułowym Appaz (Zappa), Not Xarb (Anthony Braxton) i Dyoll (Charles Lloyd) Skerebotte Fatta daje nam czas względnego spokoju. Względnego, bo w zasadzie mamy tu do czynienia z sinusoidą – od fragmentów wręcz lirycznych po pierwotny, instynktowny dialog. Album zamyka utwór Kinneb i jest to z pewnością osobisty ukłon Dominika Mokrzewskiego dla kolegi po fachu – Hana Benninka. Duet bada ścieżki improwizacyjnych eksploracji, czego skutkiem są dźwięki (nie)oczywiste. W tym przypadku pod koniec usłyszałem flet i aż zerknąłem do książeczki zamieszczonej w albumie, żeby to przypuszczenie potwierdzić. Niestety, stoi jak byk: „Jan Małkowski – saksofony”. No nieźle, bardzo nieźle!
I już na koniec. Druga płyta ma szczególne znaczenie dla każdego zespołu. To ona weryfikuje, czy debiut nie był dziełem przypadku, czy w muzykach faktycznie tkwi potencjał. Skerebotte Fatta na „jedynce” zaprezentowała dziki, punkowy wręcz pazur, a „dwójeczka” wyraźnie pokazała, że wachlarz ich możliwości jest szerszy, co tylko zaostrza apetyt na trzecią część skerebottańskiej historii. Dominiku, Janku, amore gette! (You know what I mean).
Michał Dybaczewski