Od zarania dziejów Father Kong był solowym projektem olsztyńskiego producenta, człowieka odpowiedzialnego również za b.a.u.d. oraz duet Stereomord 96. Obecnie Father Kong to pełnoprawny zespół – do głównego „mózgu” artystycznego dołączyli instrumentaliści. I tyle w gruncie rzeczy wiadomo – brak imion, ról w grupie, etc.
Chociaż album The Sunny, Dirty Days wydano w czerwcu 2017, większość materiału pochodzi z 2015 roku. Podoba mi się ta mgiełka tajemniczości, jaka otacza Father Kongów. Przypomina to trochę sytuację z The Weekndem z czasów jego pierwszych mixtape’ów (zanim się tanio sprzedał, he, he, he) – w połączeniu z klimatyczną muzyką działało to na wyobraźnię. The Sunny, Dirty Days również działa.
Jeśli musimy definiować muzykę gatunkowo, to The Sunny, Dirty Days jest elektroniką z elementami jazzu – w tej właśnie kolejności. Jazz jest tutaj dodatkiem, chociaż miejscami fundamentalnym dla danego utworu. Podstawę stanowią dźwięki elektroniczne, często bardzo przestrzenne, a instrumenty (dęte trąbka i saksofon oraz perkusja) wchodzą na scenę w odpowiednich momentach.
Brzmienie albumu jest bardzo filmowe. Niektóre utwory z The Sunny, Dirty Days spokojnie mogłyby znaleźć się na ścieżce dźwiękowej do filmu Johna Carpentera. Father Kong są naprawdę dobrzy w chwytaniu emocji takich jak strach, niepokój i niepewność. Duży wpływ na to mają dodatki wokalne – wprowadzone bardzo oszczędnie i ze smakiem. Te pogłosy, echa, szepty robią klimat. Trochę mi się to wszystko kłóci z tytułowym określeniem „sunny days”, ale może to ironiczne? A może po prostu źle interpretuję zamysł autorów. The Sunny, Dirty Days świetnie łączy w sobie obskurność i ponury klimat elektronicznych „fundamentów” z odrobiną organicznych dodatków, urozmaicających całość (nadal za mało żeby było „sunny”!).
Nie wiem, dlaczego większość utworów z The Sunny, Dirty Days tak długo leżakowała na dyskach twardych, ale podziękujmy muzycznym bogom, że w końcu ujrzały one światło dzienne. Warto posłuchać, szczególnie zimą, podczas nocnych spacerów. Lub na zadymionym afterparty, o czwartej nad ranem, w mieszkaniu na poddaszu w warszawskim Śródmieściu, gdy część ekipy się już „sparowała” i zasnęła dwójkami po kątach pokoju, a inni dobijają się jointami i alkoholem. W tle leci wtedy właśnie The Sunny, Dirty Days. Podwójne przesłanie na koniec. Po pierwsze, kupujcie i wspierajcie swoimi funduszami niezależnych polskich artystów, jak ci opisani powyżej. Po drugie, mam dziwne przeczucie, że Father Kong mają szansę wkrótce przebić się na większe sceny, więc warto zaznajomić się z ich twórczością wcześniej, żeby być tymi, którzy „słyszeli, zanim było modne”. Trzymam kciuki i polecam.
autor: Adam Tkaczyk
tekst ukazał się w JazzPRESS 02/2018