Wywiad

Anna Serafińska: Siła jest w nas

Obrazek tytułowy

fot. Adam Krause

Spotkałyśmy się z Anną Serafińską w nieoficjalne 30-lecie jej styczności z jazzem i (prawie) całkiem improwizując, odbyłyśmy podróż przez czasy, kolory i dźwięki, by następnie przyjrzeć się temu, jak wokalistka buduje relację z publicznością, muzykami, jak i po co improwizuje wokalnie i wreszcie… jak i po co zaakceptowała w muzyce niedoskonałość. I czym ona w zasadzie jest? Podobnie jak w improwizacji jazzowej – miałyśmy pewną bazę, efekt jednak, jak zawsze, był nie do przewidzenia...


Dominika Naborowska: Obecna okładka JazzPRESSu koreluje z tym, o czym chciałam z tobą porozmawiać, ponieważ domyślam się, że była trochę zaimprowizowana. Nie widać ciebie na co dzień w takim ujęciu afrykańskim, w turbanie. Czy zatem była ona efektem pewnej improwizacji, czy była zaplanowana?

Anna Serafińska: Turban był zaimprowizowany! Zareagowałam na to, co mi powiedziałaś, by przygotować strój i dodatki w wyrazistych kolorach. Wyciągnęłam z szafy wszystko, co znalazłam kolorowego, z taką myślą, że będziemy kombinować [śmiech]. I faktycznie, przez to, że nie było specjalnie czasu na robienie wymyślnych fryzur, powstał na miejscu pomysł turbanu. Bardzo lubię kolorowe rzeczy i od dawna jestem pasjonatką prawdziwych afrykańskich materiałów, które mają niezwykłe wprost kolory.

Czy zaimprowizowany turban pokazuje umiejętność swobodnego odnajdywania się w kontekstach także muzycznych? Masz to w sobie w różnych sytuacjach czy muzyka jest jednak czymś innym?

Mam to w sobie permanentnie. Wydaje mi się, że to się bierze z życia, ponieważ zawód, który uprawiam, wymaga ciągłego podejmowania decyzji i ustawiania się do sytuacji zastanej, która po prostu bardzo często się zmienia. Dla mnie to trudne – nie lubię zaskoczeń i jestem osobą, która, jak sobie coś założy, to woli, żeby sprawy potoczyły się tak, jak były zaplanowane. W muzyce na pewno improwizowanie przychodzi mi dużo łatwiej niż w życiu.

A co było pierwsze: najpierw miałaś w sobie tę umiejętność improwizacji życiowej czy nauczyłaś się jej w muzyce?

Wiesz, wychowałam się w takich czasach, kiedy niczego nie było, wszystko było szare. Zawsze jednak cechowało mnie zamiłowanie do rzeczy kolorowych, w nieoczywisty sposób zestawianych wzorów, ciekawych fryzur. A były to przecież czasy, kiedy, jeśli chciałaś mieć kolorowe ubrania, to musiałaś je sobie sama ufarbować. Jak chciałaś mieć coś fajnego, a w sklepach tego nie było, to musiałaś to sobie zrobić sama na drutach. Wydaje mi się, że mama zaszczepiła we mnie taką umiejętność, bo zdolność to za duże słowo, że jak się czegoś nie ma, to trzeba to sobie po prostu wykombinować. Tylko najpierw trzeba się dowiedzieć od siebie, czego się chce! I teraz widzisz tu koło nas maszyny do szycia, które są leczeniem moich kompleksów, bo całe życie umiałam robić różne rzeczy z niczego, ale nie umiałam szyć. Kiedy przyszła pandemia, nareszcie otworzył mi się czas na nowe umiejętności. I już jestem po dwóch kursach szycia, mam dwie maszyny i szyję! Oczywiście uczę się dopiero, robiąc ćwiczenia takie jak np. obrębianie obrusa.

Ale czy to nie jest tak jak z improwizacją, w której też przecież musiałaś od czegoś zacząć?

Wiesz co… U mnie to się chyba jednak samo ćwiczyło, dlatego że ja przez całe życie miałam potrzebę śpiewania melodii. I one wychodziły ze mnie w przeróżnych okolicznościach same. Mogłam iść przez miasto i myśleć o czymś zupełnie innym, a jednocześnie mi się samo śpiewało. Uświadomili mi to bliscy, którzy ze mną spacerowali, mówiąc: „Ej, ale możesz nie śpiewać, kiedy ze mną chodzisz i rozmawiasz?” [śmiech].

Znałaś wcześniej te melodie czy wymyślałaś?

Wymyślałam! Byłam kształcona w szkole, gdzie dostaliśmy bardzo dużą dawkę muzyki klasycznej rozebranej na czynniki pierwsze. I mnie bardziej niż główne melodie w utworach zawsze wkręcały te kontrapunkty, to, co się dzieje pomiędzy. Np. w piosence Sir Duke Steviego Wondera zawsze bardziej ciekawił mnie motyw dętek niż linia melodyczna wokalu.

A w śpiewaniu zaczęło się od momentu, kiedy pierwszy raz pojechałam na warsztaty do Puław. Chyba w… 1992 roku… Rany, 30 lat temu! Miałam tam jeden jedyny utwór, który umiałam – My Funny Valentine i zaśpiewałam go w trakcie przesłuchań. Poszłam jako pierwsza, bo nikt nie chciał iść. Nie miałam jednak bladego pojęcia o tym, jakie zasady obowiązują w jazzie. Zaśpiewałam temat, a oni… grali dalej! I mówią: „śpiewaj”. A ja przecież właśnie skończyłam [śmiech]. Zaczęłam więc śpiewać, co mi ślina na język przyniosła. A ponieważ miałam zawsze dobre ucho, to się w tym jakoś odnalazłam. I w końcu przestali grać [śmiech].

A ty dalej śpiewałaś z rozpędu?

Nie! Krzesimir (Dębski) ma zawsze radę dla dyrygenta: „Jak grają, to machać, jak nie grają, to już nie machać” [śmiech]. I jak oni nie grali, to ja już nie śpiewałam. Okazało się, że to był pierwszy moment, kiedy coś zaimprowizowałam. Jestem skrzypaczką z wykształcenia, więc miałam wytrenowane te wszystkie drobne dźwięki, drobne nutki, te biegające melodie, bo po prostu taka jest natura gry na skrzypcach. Wiedziałam o tym, że jest improwizacja, o tym, jakie są jej zasady, jakie są funkcje harmoniczne, ale z baroku. Na przykład jak rozpisywaliśmy bas cyfrowany w szkole. Wiedziałam, że w jazzie też jest improwizacja, ale jakie są jej zasady, że jest temat czy konstrukcja tematów, i jak ja mam to robić, to w ogóle nie wiedziałam, jadąc do Puław. I nie miałam świadomości, że to jest trudne.

Wspaniale, że nie miałaś tej świadomości.

Tak! Nikt mi tego nie powiedział i dzięki temu się nie zablokowałam. Z zajęć na zajęcia szybko też zrozumiałam, o co chodzi. Byłam jednak dosyć mocno wykształcona muzycznie i łatwiej mi się przyjmowało wiedzę, przekładało z innego gatunku muzycznego na to, co już wiedziałam. Oczywiście, musiałam się przestawić z klasycznej harmonii, z innego zapisu na to, co tam się widziało, bo po prostu przyszła inna notacja. Ale mózg był już wytresowany do tego, jak akordy są zbudowane, jakie są relacje między nimi etc. Spotkałyśmy się wtedy w Puławach z Dorotą Miśkiewicz. Gdy dostawałyśmy nuty, wszystko było jasne od razu. Tak że nam było dużo łatwiej wejść w tę materię i ją zrozumieć. Rok później jeszcze Ania Jopek z nami się trzymała i potem we trójkę zawsze łaziłyśmy do łazienki śpiewać różne standardy. Miałyśmy straszną pociechę z tego, jak sobie śpiewałyśmy razem na głosy. Wiadomo, że miałyśmy po prostu precyzyjniejszy wgląd przez wykształcenie muzyczne właśnie.

Miałam przyjemność rozmawiać z Dorotą, też à propos improwizacji. I ona powiedziała mi, że jak musi, to zaimprowizuje, ale to nie jest coś, w czym czuje się wybitna. A ciebie bardzo kojarzę z tą swobodą improwizacyjną i chęcią improwizacji, mimo że powiedziałaś, że lubisz najpierw zaplanować sobie rzeczy.

W muzyce jest dla mnie zupełnie inaczej. Musisz zaśpiewać wszystkie dźwięki po to, żeby zachować pewną strukturę, która jest czyimś pomysłem kompozytorskim czy aranżacyjnym, żeby utrzymać jakiś balans, żeby współtworzyć ze wszystkimi brzmienie, żeby ta forma się rozwijała. Za każdym razem jednak, kiedy coś gramy, jest to dla mnie niesamowita przygoda. Mnie po prostu nudzi odtwarzanie pewnych schematów. Nie lubię grać tego samego i to tak samo. Zawsze jest potrzeba, żeby stworzyć odpowiedź na to, co jest tu i teraz. Dostosować to, co mamy, do stanu, w jakim się znajdujemy w danym momencie. To zawsze wymaga elastyczności.

Jak masz nawet zapisane tempa metronomiczne do utworów, które grasz i znasz, to to samo tempo metronomiczne w zależności od energii, jaką masz w danym momencie – jak twój temperament pracuje, jak twój umysł pracuje, jak jesteś otwarta, czy masz stresy, czy jesteś w euforii etc – to to samo tempo potrafi być jednego dnia tragicznie wolne, a w innym dniu po prostu w ogóle nie potrafisz się w nim wyrobić. Uważam, że to bierze się też z potrzeby dostosowania się do okoliczności zastanych, do sumy okoliczności i tego, z kim się gra, czy w danym dniu umiemy pożartować, czy jesteśmy raczej wkurzeni na siebie itp. Wszystko się przeplata.

Publiczność też ma wpływ?

Bardzo!

A miejsce?

Wszystko. Akustyka. Czasami jest trudniej, czasami jest łatwiej. Czasami słyszysz więcej, czasami nic nie słyszysz i jest walka. To, że musisz się ustawić do okoliczności innych za każdym razem, zaadaptować wszystko to, co chcesz powiedzieć, do tego, co zastaniesz, zmusza cię do modyfikowania. Zdarzało mi się improwizować, ile utworów ostatecznie zagranych zostało na koncercie i w jakiej kolejności. Jeśli była w planie ballada i wygaszenie, a czuje się, że jest jeszcze dużo energii, to wszystko się zmienia. To jest po prostu żywe.

I tak improwizując, doszłyśmy do ciekawego wniosku, że w sumie improwizacja, o której na początku myślałam w kategorii np. scatu, może pojawić się na bardzo wielu płaszczyznach, jeżeli chodzi nawet o sam występ na scenie. Czyli po pierwsze – budowanie koncertu, kolejność utworów, interpretacja tych utworów i potem sam język, czyli dźwięki i melodie. Okazuje się, że jazz jest jedną wielką improwizacją.

No jest! Żeby, mimo wszystko, osiągnąć jakąś płaszczyznę komunikacyjną z widownią, nie można się zamknąć na to, co tam się dzieje. Nie można wskoczyć do pudełka i kazać się tylko obserwować. Jest takie modne teraz, ale moim zdaniem trochę sztuczne, „call and response” z publicznością. Mnie bardziej interesuje wymiana myśli, budowanie dialogu, gdy np. komuś coś zadzwoniło albo ktoś coś powiedział. Tak się tworzy nić porozumienia z widownią.

W lutym 2022 roku graliśmy w Białymstoku z Rafałem Stępniem w duecie i wywiązał nam się dialog na scenie, Rafał opowiadał historię odwiedzin w jakiejś wsi. To taki moment rozluźnienia podczas koncertu, który czasem musi być, dzięki któremu publiczność wchodzi z nami w interakcję. Na tym koncercie zagraliśmy dosłownie wszystko, co można było, dlatego że podczas takiego jazzowego koncertu duetowego przez godzinę z dobrym okładem wypływa z nas naprawdę kaskada dźwięków. Więc już nie ma dźwięku, który nie został zagrany i nie ma rzeczy, której nie zrobiliśmy. W związku z tym bardzo trudno jest jeszcze zrobić na bis coś takiego „nie-wiadomo-co”. A była potrzeba bisu. Poszliśmy więc w totalny wygłup i zagraliśmy wersję Szła dzieweczka do laseczka, a historia była o tym, że to był ten laseczek, co Rafał w nim był w swojej historii…

Ludzie bardzo lubią, zresztą ja sama też, pójść na koncert nie po to, by posłuchać płyty, tylko czegoś jeszcze ekstra, czego nie mają, kiedy są sami z tym materiałem. Jeżeli to jest materiał studyjny, to w warunkach koncertowych nie jesteśmy i tak w stanie uzyskać takiej precyzji i przede wszystkim takiego brzmienia, jakie niesie ze sobą produkcja muzyczna, dlatego że są to po prostu ciężko wysiedziane godziny w studiu. Na koncertach chodzi o coś trochę innego – żeby to spotkanie było energetycznie zapadające w człowieka i pozwalające mu na oderwanie się od rzeczywistości, z której przychodzi. Można to osiągnąć różnymi środkami, np. przez wzruszenie, opowieść prawdziwą albo kompletnie wymyśloną, przez żarty czy coś, co opowiada o jakimś fragmencie z przeszłości czy historii muzyki lub świata. Różne są te punkty zaczepienia. Każdy je sobie wybiera sam i każdy ma zupełnie inny patent na siebie. Ja jestem bardzo różna, w związku z tym ta różnorodność też ze mnie wychodzi. Cały czas szukam balansu między bałaganem a porządkiem.

A czym jest ten bałagan?

Chaosem w improwizacji. Szukam po prostu improwizacji ujarzmionej. Interesuje mnie uchwycenie pewnego balansu, czegoś, co jest punktem pomiędzy czystością a brudem. Bo z jednej strony coś, co jest świetnie wymyślone, świetnie brzmi, jest świetnie zaaranżowane i bardzo dobrze zrealizowane wykonawczo przez każdego, jest super. Jest imponujące. Tylko że w tym musi być jeszcze jakiś element życia, żeby się oddychało przy tym wszystkim.

Element życia czyli emocje?

Emocje muszą być zawsze. Mnie chodzi o taki moment prawdy, że czasami można coś zafałszować. O!

Śmieszne, że mówi to osoba, która ma słuch absolutny.

To nie ma żadnego znaczenia! Dzisiaj się wszystko stroi, równa i robi się tak, że muzyka jest sterylna i idealna. Taka idealna, że aż się jej nie chce słuchać! Pamiętam, że kiedyś interesowałam się ragami indyjskimi. Ciekawiło mnie, co jest mniejsze niż półton i jak ci ludzie są w stanie się tego nauczyć. To jest bardzo trudne, bo dla nas brzmi jak fałsz, a dla nich jest utemperowane. Tego typu mikrotony świetnie zaadaptował do muzyki Jacob Collier. I cała charakterystyczna harmonia, która jest chyba teraz jego domeną, wzięła się z tego, że fałsz kontrolowany potrafi wprowadzić wspaniały kolor do muzyki.

Kiedy biorę udział w dubbingowych produkcjach muzycznych, często mam szansę posłuchania osobno partii instrumentalnych i wokalnych. Zwłaszcza w tych filmach, w których wykorzystuje się muzyką rootsową, z afrykańskiego czy latynoskiego rozdania, jest cały czas zachowana proporcja. Warstwa popu jest jednak bardzo „excelowa”, jak w tabelce. Ale pod warstwą popu jest warstwa korzenna, rozhuśtana, rozwibrowana.

I rytmicznie, i dźwiękowo?

W każdej kwestii! To jest magia, magia dużego zespołu, że z brzmienia kilkudziesięciu źródeł dźwięku, które nie są idealnie precyzyjne wychodzi taki komunikat dźwiękowy, który dla nas jest super. Prowadzę zespoły wokalne na uczelni i to jest ciekawe doświadczenie – zestawianie ludzi w jedną całość. Wymaga specyficznego rodzaju wyobraźni – brzmienia, energii, tego, co możemy uzyskać, z czego i jakimi środkami. Muzyka potrafi opisywać treść w sposób podprogowy – nie tautologiczny, nie dosłowny. Pracuje się nastrojami i to ciekawe, jak one pomagają w przekazaniu tego komunikatu, który ma płynąć.

Czy też finalnie to nie jest tak, że odbiorca zaczyna odczuwać najpierw podprogowy komunikat, a dopiero ewentualnie potem analizuje?

Moim zdaniem, jeżeli byśmy operowali tylko warstwą intelektualną, to odbiorca tego nie pokocha. On może analizować, ale to nie będzie mu w żaden sposób bliskie. Jeżeli muzyka jest pozbawiona warstwy podprogowej, to można ją uszanować, ale się nie pokocha! To jest ten właśnie brud, taki element, że tak powiem, humanizmu w tym wszystkim, niedoskonałości, która jest bardzo piękna.

Mimo całej wiedzy i kunsztu…

Tak! Ale to właśnie chodzi o to, że tego króliczka się nie da złapać. Rzadko można dotknąć momentu, którego nikt nie chce zepsuć, ale to się zdarza, efemerycznie. A tak to człowiek coś tam robi, próbuje, usiłuje... I to zmaganie się też jest fajne.

Ty zaczęłaś zmagać się 30 lat temu w Puławach. Czy pokusiłabyś się o autoanalizę, co zmieniło się przez tych 30 lat? Czy improwizujesz dzisiaj inaczej?

Na pewno. Przez wiele muzycznych przygód udowodniłam sobie, że nie ma takiej opresji, z której człowiek by się nie wydostał.

Muzycznej?

Tak, choć w zasadzie to każdej [śmiech]. Da się wyratować ze wszystkiego, tylko trzeba uwierzyć, że siła jest w nas. Na początku na pewno byłam bardziej zamknięta na inspiracje idące spoza muzyki. A mogą bardzo na tę improwizację wpłynąć. Kiedy byłam młoda, byłam zainteresowana wyłącznie dźwiękami. Myślałam, że to dążenie do absolutu to jest to, o co chodzi w muzyce. Tymczasem okazało się, że nie do końca. I że jest bardzo wiele różnych czynników, które wpływają na to, że coś może być ciekawe lub nieciekawe.

Na przykład?

Czasami jest fajniej zamiast kaskady dźwięków wydać z siebie jeden dźwięk, ale w tej sprawie, a nie taki, który pasuje do akordu. Dźwięki, które pasują do akordu, to jest jeden temat. Dźwięki, które nie pasują do akordu, ale też wprowadzają coś ciekawego, to jest drugi temat. A opowiadanie przy pomocy dźwięków jakichś innych historii to jest kluczowy temat.

I ty dzisiaj opowiadasz?

Na pewno nie traktuję muzyki tak jak kiedyś – że to jest moment, kiedy człowiek musi się sprawdzić. Nauczyłam się, że wszystko, co się dzieje w ramach utworu, który jest wykonywany, musi być ze sobą skorelowane. Nie możesz się nagle z tym, co robisz, oderwać od wszystkiego innego. I muzyka w ogóle nie jest o żadnym popisie czy prezentacji swoich możliwości. Tylko o budowaniu świata, czegoś, co daje odpowiedź na nastrój, który chcemy stworzyć. Jeżeli używamy słów jako komunikatu, to wszystko musi być kompatybilne z tym, po czym się poruszamy, żeby nie budować sprzecznych komunikatów.

Czyli miałaś kiedyś pokusę pokazania, jak wysoko, czy jak nisko, możesz zaśpiewać, a dziś stwierdzasz, że możesz opowiadać historię i polecisz środkiem?

To jest bardzo różnie. Zawsze miałam bardzo różnie. Mam wrażenie, że człowiek sięga po oczywistości, kiedy już nic innego mu nie pozostaje. Po dźwięki sięgać jest najłatwiej. Poruszać się po granicach jest bardzo łatwo, dlatego że wiesz, gdzie je masz. Natomiast wypełnić środek odcieniami, kolorami jest trudniej. Z czasem, z wiekiem, pojawia się pewna uważność dotycząca doboru słów w rozmowie. Gdy człowiek jest młody, chlapie byleby wystrzelić coś z siebie. A potem zaczyna się zastanawiać, które słowa, albo ich układ, najlepiej pasują, aby oddać to, co chce przekazać. Zawsze dochodzę do jednego wniosku – jak już jest rozmowa o naprawdę istotnych rzeczach, w ogóle nie ma takich słów, które są w stanie opisać to, co się czuje. Kiedyś sobie obiecałam, że napiszę najpiękniejszą piosenkę, na jaką mnie stać. I straszny bełkot z tego wychodził. Nie ma takich słów! I człowiek się z tym mierzy. Myślę, że progres jest o niuans, detal, o radość z przeżywania w sposób pełny chwili, w której się jest. Bo gdy człowiek jest młody, to patrzy w przyszłość, przed siebie i ma plany. A im więcej zobaczy po drodze, im więcej mu się przydarzy, tym bardziej ceni sobie ten moment, w którym jest aktualnie. I tego też się nauczyłam, by cenić każdy moment, w którym jesteśmy w stanie sobie coś razem pograć, np. na próbie. Kiedyś uważałam, że próba służy przegraniu, czy pamiętamy formę.

A dziś się nią cieszysz?

Zawsze się cieszyłam. Ale kiedyś też się stresowałam, czy dam radę, co mam jeszcze do poprawy etc. Wiadomo, że za każdym razem, gdy coś robimy, dostajemy informację, czego nie umiemy i nad czym musimy popracować. Na przykład w warunkach koncertowych zawodzą rzeczy, które na co dzień mamy teoretycznie w zasięgu ręki i niby wydawało się, że one nas nigdy nie zawiodą, że np. nie pomylimy się w utworze, który znamy na wylot. Tymczasem okazuje się, że nagle przychodzi jakaś pomroczność jasna i właśnie w tym miejscu się to wszystko pruje! I co? I uśmiechnąć się tylko można. Ale jeżeli istnieje taka konieczność, to róbmy tak, żeby było przynajmniej przyjemnie dla wszystkich. Z perspektywy widowni człowiek lubi bowiem, kiedy artysta się nie boi.

Po tobie widać, że się nie boisz. Albo tylko takie wrażenie sprawiasz.

Ja się nie mogę bać tego, czy się pomylę, czy nie. Nie mogę się tym po prostu zajmować. Chcę zajmować się tym, co jest ciekawe! Jak ktoś siada do instrumentu, a ja biorę za mikrofon, to mnie interesuje, co wyjdzie z tego, co zrobimy razem. A i tak nie jesteśmy w stanie tego nigdy przewidzieć! Paradoksalnie zdarzyło mi się parę razy zawieść, bo wydawało mi się, że z kimś, kto fantastycznie gra, kogo mogę słuchać i słuchać, jak zagramy razem, to będzie super. Tymczasem okazywało się, że nie potrafimy się dograć! Dlatego kiedy coś jest fajnie, to ja to sobie dzisiaj niesamowicie cenię. Bo nie ma gwarancji, że jutro też będzie tak fajnie.

Brzmi to jak dobry moment w życiu człowieka, kobiety i wokalistki.

Tak! Przyszło mi się mierzyć z rzeczami, o których nic nie wiedziałam, których musiałam się nauczyć. I w zasadzie tak jest za każdym razem, gdy robimy coś nowego. Na początku nic nie wiemy. Nic. Więc musimy jakoś wszystko sobie wyukładać. Wykoncypować. Nauczyć się. Posprawdzać. I na bazie własnej estetyki i własnych kluczy podejmować decyzje. Podoba mi się to, że za każdym razem człowiek jakieś tam doświadczenie ma, ale i tak cała sprawa sprowadza się do tego, że musi robić od nowa. I nie może iść sztampą, rutyną, bo ona zawodzi, nie działa.

Czyli kolejna płyta, jeżeliby była, to nawet mimo faktu, że będzie kolejną, i tak będzie od nowa?

Na pewno! Bo inaczej to nie ma sensu.

A będzie?

Będzie, będzie. Będzie, bo musi być.

Tagi w artykule:

Powiązane artykuły

polecane

newsletter

Strona JazzPRESS wykorzystuje pliki cookies. Jeżeli nie wyrażasz zgody na wykorzystywanie plików cookies, możesz w każdej chwili zablokować je, korzystając z ustawień swojej przeglądarki internetowej.

Polityka cookies i klauzula informacyjna RODO