Wywiad

Kuba Płużek: kwiaty nie ścigają się, kwitną

Obrazek tytułowy

fot. Kuba Majerczyk

Kuba Płużek – cicha woda, która w kontakcie z instrumentem staje się prawdziwym żywiołem. Pianista, kompozytor i improwizator. Wydał trzy świetnie przyjęte albumy – solową płytę Eleven Songs oraz nagrane z Maxem Muchą, Markiem Pospieszalskim i Dawidem Fortuną First Album i Froots. Współtworzy wiele ciekawych i ważnych zespołów i projektów, dla których nierzadko pisze muzykę. Do roli tak nietuzinkowego i jednego z najciekawszych muzyków na polskiej, nie tylko jazzzowej, scenie dorastał i dojrzewał między innymi u boku Janusza Muniaka.

Mery Zimny: Piszą o tobie, że jesteś niepokorną postacią w świecie muzyki, jak to jest i jak się z tym czujesz?

Kuba Płużek: Nigdy nie myślałem o sobie w ten sposób. Zawsze starałem się znaleźć swoją ścieżkę i grałem to, co słyszałem w głowie, a czy to się wpisywało w ideę niepokorności... nie wiem.

Czyli nie masz natury buntownika, osoby, która nie podporządkowuje się regułom? Zależy, jakim regułom. Jeśli chodzi na przykład o szkoły i uczelnie, to rzeczywiście nie dogadywałem się z nimi zbyt dobrze. Ale szkoły to jedno, a życie to drugie [śmiech]. W liceum przytrafiła mi się taka sytuacja – ćwiczyłem pierwszą Etiudę C-dur Chopina i pod koniec zagrałem dodatkowy akord… przechodząca obok sali nauczycielka usłyszała to, weszła i krzyknęła: „Nie wolno zmieniać geniusza!”. Zapytałem: „Dlaczego? Chciałem tylko zobaczyć, jak to zabrzmi”. Wyszła, trzaskając drzwiami.

Szkołę masz już za sobą, ale czas oceniania wcale się nie skończył, funkcjonujemy przecież w świecie rankingów i przydzielanych gwiazdek... Rankingi, czy tego chcemy czy nie, to efekt uboczny naszej pracy, nie są jednak jej głównym założeniem, nie nagrywam przecież płyty po to, żeby dostać pięć gwiazdek czy znaleźć się wysoko na liście. Gram muzykę po to, żeby w jakiś sposób poruszyć słuchaczy. Czuję spełnienie i radość, kiedy ktoś po koncercie podchodzi i mówi, że właśnie przeżył coś ciekawego i że to, co robię, w jakiś sposób go dotyka. Muzyka to znacznie poważniejszy temat niż rankingi. A recenzje, owszem, czasami mogą być przydatne.

Czytasz je, śledzisz, co piszą na temat twojej muzyki? Czytam, jestem bardzo ciekawy, jaki jest odbiór tego, co robię. Zdarzało się, że musiałem wyjaśniać pewne rzeczy recenzentom...

BAN_2949.jpg fot. Piotr Banasik

Naprawdę? Możesz podać jakiś przykład? W kontekście płyty Eleven Songs ktoś napisał, że taka muzyka może się spodobać co najwyżej gospodyniom domowym. Zapytałem więc, co jest złego w gospodyniach domowych? Czy one nie mają gustu muzycznego?

A było coś, co cię zdenerwowało? Raczej nie. Niestety od recenzentów nierzadko zależy to, w jaki sposób ludzie postrzegają płytę, ale na to nie mamy już chyba wpływu.

Pytanie, ile osób rzeczywiście czyta recenzje i sugeruje się nimi. Powiedz, czy jest w muzyce coś, czego nie akceptujesz? Disco polo [śmiech]. Poza tym nie akceptuję muzyki, w której słyszę głównie ego artysty. Coraz bardziej drażni mnie, kiedy ktoś się popisuje, gra wyszukane, zintelektualizowane rzeczy, w których brakuje emocji i czystej muzyki.

Jaki masz stosunek do muzyki, to świętość czy starasz się trzymać pewien dystans? Trochę i to, i to. Grę traktuję poważnie, wiem że jest to jedyna rzecz, którą potrafię robić i jakoś się z niej utrzymywać. Z drugiej strony nie można być zbyt poważnym. Kiedy słucham swoich wcześniejszych nagrań, to albo się śmieję, albo mam ochotę się schować… Dlatego staram się zachować balans. Muzyka, to ten rodzaj energii i wibracji, który bezpośrednio wpływa na człowieka, słyszymy ją uszami, ale odbieramy całym ciałem. Dlatego staram się dbać o to, jakie dźwięki daję publiczności.

Czy w muzyce istnieją dla ciebie kompromisy? Jeśli ktoś proponuje mi zagranie muzyki, a ja czuję, że nie jestem w stanie nic do niej wnieść od siebie albo że nie pasuję do projektu, to nie brnę w to. Poza tym, jeśli podczas prac „coś mi nie brzmi”, to zawsze proponuję jakieś rozwiązanie, które inaczej dotrze do słuchacza. Kompromisy mogą być wyzwaniem, ale i mają swoje granice. Staram się też zawsze stawiać własne projekty na pierwszym planie.

Niedawno nagrałeś płytę z raperem Eskaubeiem i zespołem Sophia Grand Club. Jak doszło do tej współpracy? Bartek Skubisz porozumiał się z Vitoldem Rekiem i wspólnie zdecydowali o powstaniu nowego zespołu. Bartek przysłał mi swoje teksty, do których napisałem muzykę. Naprawdę nie wiem, jak ją opisać, na tej płycie dzieje się tyle różnych rzeczy… Od klasycznego hip-hopowego bitu, poprzez balladę i free jazz. To dość dziwna mieszanka… Gram tam nawet na flecie prostym.

Opis może rzeczywiście brzmieć dziwnie, ale kiedy się tej muzyki posłucha, wszystko pasuje i wydaje się bardzo naturalne. Rzeczywiście jest to spójne, sam nie wiem, jak to się stało…

Kiedy dostałeś wspomniane teksty, jaki był twój stosunek do słów? Jakoś się z nimi identyfikowałeś? Ze słowami mam pewien problem. Dla mnie bardziej naturalną formą przekazu jest muzyka, dlatego swobodniej czuję się, grając. Do tej pory podczas współpracy z wokalistkami ciężko było mi się wsłuchiwać w tekst, zamiast próbować zrozumieć słowa, przekładałem je raczej na brzmienie, barwy. Nie starałem się wcześniej poznać wystarczająco dobrze tekstu, czego żałuję.

Starasz się uciekać od jazzowej etykietki? Zaszufladkowanie i tak zdarzy się gdzieś po drodze. Generalnie nie zastanawiam się, czy to, co gram, to jazz, klasyka czy jeszcze coś innego. Na przestrzeni ostatnich kilku lat zawędrowałem w różne rejony i bardzo otworzyło mi to głowę. Bywałem na przykład na festiwalach muzyki transowej, przy której bawią się tysiące ludzi z całego świata. Kiedy pobędziesz w takim miejscu tydzień, a potem wrócisz do domu i pograsz Bacha, to w głowie zaczyna ci się układać nowa perspektywa. Równie dobrze „bawię się” na tego typu festiwalach, jak przy Bachu, do którego ostatnio często wracam i sporo ćwiczę. Nadrabiam zaległości z dzieciństwa, ale dopiero teraz dostrzegam i rozumiem, co tam się dzieje!

Gdzie jeździłeś na tego typu festiwale? Na Węgry – festiwal pod Budapesztem lub Bieszczady na Goadupa Festival. Na tym drugim zagram w tym roku koncert solo oraz z zespołem Gadabit.

Brzmi co najmniej intrygująco. Idąc tym tropem, kiedyś w jakimś wywiadzie powiedziałeś, że nie miałbyś nic przeciwko graniu na imprezach techno... Zgadza się, nie mam nic przeciwko, a nawet więcej, chciałbym to kiedyś zrobić. Wykorzystując elektronikę można tworzyć piękne brzmienia. Rok temu wraz z perkusistą Maxem Olszewskim testowałem brzmienie jakiegoś programu na iPada i wyszedł nam z tego piękny set. Planujemy to rozwinąć, jeśli się uda. Z pewnością będzie nas można usłyszeć na jakiejś imprezie.

Powiedziałeś, że teraz ćwiczysz Bacha, czyli wracasz do klasyki? Tak, jest to ten element, którego mi brakuje, zaczynałem trochę od końca. Wprawdzie z nut zacząłem grać w wieku siedmiu lat, ale do szkoły muzycznej poszedłem dopiero w gimnazjum, notabene na klarnet, nie pamiętam, dlaczego. Skończyłem szkołę i klasę klarnetu z oceną dobrą, po czym sprzedałem instrument. Ale były też plusy, grałem w orkiestrze, z którą koncertowałem we Francji i w Niemczech.

Skąd wziął się u ciebie jazz, wyniosłeś go z domu? W domu zawsze rozbrzmiewała jakaś rozrywkowo-jazzowa muzyka, którą puszczał ojciec. Z kolei wujek uczył mnie grać boogie-woogie. Teraz nadrabiam klasyczne zaległości, brakuje mi tej muzyki, czuję to w głowie i w palcach. Kiedy pogram klasykę, lepiej gra mi się jazz. Im więcej medytuję przy fugach i preludiach Bacha, tym bardziej otwiera i układa mi to myślenie w improwizacji. Podobnie jest w przypadku Chopina.

W jaki sposób komponujesz? Zwykle jest tak, że kompozycje po prostu ze mnie wypływają. W swoich utworach staram się zamknąć coś, co mnie muzycznie dręczy, a czego nigdzie nie znalazłem, nie słyszałem u nikogo innego. Mogą to być rzeczy związane z harmonią, aranżacją czy strukturą. Staram się w tych kompozycjach zawrzeć zagadnienia, które wydają mi się muzycznie ciekawe.

Wróćmy jeszcze do okresu edukacji. Formalnie nie skończyłeś muzycznej szkoły średniej ani akademii muzycznej, Trochę igrałeś z ogniem. Pójście dalej bez takiego zaplecza było chyba ryzykowne? Być może. Przez kilka lat mama próbowała mnie skłonić do zrobienia dyplomu. Rozumiem to, ale ja nie chcę uczyć w szkole, nie widzę siebie oceniającego na egzaminie czyjąś grę. Z kolei do grania papierek nie jest mi potrzebny. Wiele było bardzo trudnych momentów, które mogły mnie zniechęcić, rodzice byli sceptyczni i powtarzali, że z muzyki nie da się wyżyć. Jednak te wszystkie ciosy uodporniły mnie i utwierdziły w przekonaniu, że to, co robię, ma sens.

Domyślam się, że twoi rodzice nie są związani z muzyką? Są, wychowałem się w muzycznej rodzinie. Tata kończył klasę perkusji na krakowskiej Akademii, gra też na fortepianie, mama skończyła szkołę średnią w klasie wokalnej. Babcia też śpiewała i prowadziła chór, dziadek był organistą, drugi akordeonistą.

BA2_2143.jpg fot. Piotr Banasik

W takim razie musiała być w tobie duża pewność siebie i tego, co robisz, skoro się nie poddałeś. W ogóle nie miałem pewności siebie, jeśli chodzi o to, co robię i dokąd w tym zmierzam. Zalążki tej pewności zaczęły się pojawiać stosunkowo niedawno. To dlatego wcześniej trochę „siedziałem w cieniu” i zastanawiałem się, jak to wszystko ugryźć. Kiepsko odnajdywałem się na rynku muzycznym, z trudem przychodziło mi nawiązywanie kontaktów i ogarnianie kwestii organizacyjnych. Te wszystkie rzeczy, poza grą, nie leżą w mojej naturze, nie mam do tego ani talentu, ani umiejętności. Dlatego bez pomocy managera byłem trochę bezradny. Na szczęście od jakiegoś czasu to się zmieniło i pracuję z Hanią Kożuchowską. Znamy się od kilku lat, ale współpracę rozpoczęliśmy w zeszłym roku. Jestem jej bardzo wdzięczny za to, że się na nią zgodziła. Jesteśmy w zasadzie w codziennym kontakcie, rozmawiamy na wszystkie, nawet pozamuzyczne, tematy, wspólnie planujemy kolejne kroki.

Wydałeś trzy świetnie przyjęte płyty. Czy przełożyło się to jakoś na twoją sytuację – jest lepiej, łatwiej? Zauważasz jakąś zmianę? Poznaję wielu ciekawych ludzi, z którymi wymieniam swoje pomysły, planuję nowe rzeczy. Bardzo mnie to rozwija, rodzi nowe przemyślenia. Dobrze przyjęte płyty przynoszą rozpoznawalność, zainteresowanie mediów i organizatorów festiwali, koncertów. To także apetyt na kolejne projekty i stawianie wyżej poprzeczki… Choć tak naprawdę moją główną motywacją jest po prostu granie, nagrywanie i dzielenie się muzyką.

Co skłoniło cię do solowej wypowiedzi na Eleven Songs? Przede wszystkim producent płyty Adam Domagała. Poza tym, odkąd w wieku chyba 16 lat zagrałem swój pierwszy solowy koncert, chciałem taki materiał nagrać. Z jednej strony jest to wyzwanie, bo w sytuacji koncertowej możesz liczyć tylko na siebie, sam też musisz wypełnić cały ten czas. Z drugiej strony nikt ci nic nie narzuca, to ty jesteś kreatorem. Lubię grać solo, mam wtedy bardziej bezpośredni kontakt z publicznością, jestem z nią sam na sam, moja energia miesza się z energią płynącą od ludzi, to wszystko wpływa na inny odbiór muzyki. Kocham też grać w zespole. Kiedy jestem z kumplami staram się grać tak, by to oni brzmieli lepiej i żeby była między nami rozmowa. Zamiast wymieniać się tak zwanymi czwórkami czy ósemkami, wolę akompaniować perkusji, która gra solo, uwielbiam to. Poza tym Max Mucha i Dawid Fortuna grają tak, że ja w zasadzie nie muszę już nic robić. Świetnie mi się z nimi tworzy i pracuje. Kiedy z kimś tak dobrze się rozumiesz i czujesz chemię, to się tego trzymasz i wspólnymi siłami rozwijasz.

Skąd tytuł ostatniej płyty – Froots? To prosty zamysł, chodzi o korzenie i owoce. Wychodzimy od zera, od jakiejś prościzny, rozwijamy to, obserwujemy, jak rośnie, dojrzewa, w końcu spada na ziemię, a my możemy to zjeść i grać następną rzecz.

A elektryczny fortepian? Zdobyłem go półtora roku temu i bardzo się polubiliśmy. I rhodes i wurlitzer mają piękne brzmienie, postrzegam je trochę jako następców fortepianu. Nie akceptuję tych wszystkich elektrycznych udawaczy, jeśli grać muzykę, to na instrumentach. Mam tu na myśli znienawidzony, nie tylko przeze mnie, Gran Touch Yamahy – coś, co udaje fortepian, a co niestety coraz częściej widzę w miejscach, w których powinien stać ten pierwszy. Natomiast nie mam nic przeciwko syntezatorom.

Chyba każdy, kto miał z nim kontakt, stwierdzi, że to był prawdziwy mistrz i mentor. Nikt nie dał mi tyle, co Muniak. Najpiękniejsze było to, że on ani słowem nie wspominał wprost o muzyce. Pamiętam początki, kiedy chodziłem do gimnazjum, stale przesiadywałem w klubie U Muniaka i słuchałem. W końcu pamiętny dzień – trzynastego, w piątek, w 2007 roku, kiedy po raz pierwszy z nim zagrałem, tylko dlatego, że gitarzysta uciekł. Od tego czasu regularnie chodziłem do klubu i dużo z nim rozmawiałem. Trudno mi o nim opowiadać, to był człowiek o wielkiej duszy, umyśle i muzykalności. Czuję, jakbym nim nasiąknął. Zawsze z uwagą słuchałem tego, co gra, a po koncertach wracałem do domu z jakąś lekcją czy wskazówką, jak coś zrobić lepiej.

Obok Muniaka, jest jeszcze ktoś tak ważny dla ciebie? Ostatnio grałem kilka koncertów z Gregiem Osbym, w planach są kolejne. To było niesamowite doświadczenie, przeżyłem coś zupełnie nowego, ponieważ linie melodyczne Grega prowokowały do kreowania nowych współbrzmień harmonicznych, które na co dzień po prostu nie wychodzą mi spod palców. Musiałem intensywniej słuchać i wysilić głowę, żeby wpasować się w jego muzykę, złapać linię melodyczną. Nie było to łatwe. Greg opowiedział taką historię – kiedy w latach osiemdziesiątych grał z Hancockiem, ten przez tydzień w ogóle się do niego nie odzywał. Greg stwierdził więc, że skoro to ma tak wyglądać, to on nie może grać w jego zespole. Wtedy Hancock w środku nocy przyszedł do jego hotelowego pokoju z winem i powiedział mniej więcej tak: „Przepraszam, ja taki nie jestem, po prostu nie wiem, co ty grasz”. Greg Osby to dla mnie taki zastrzyk świeżości, bardzo ważny i potrzebny.

Na Froots znalazła się piękna i bardzo emocjonalna ballada dedykowana Januszowi Muniakowi. To musiała być bardzo ważna dla ciebie osoba.

Czego ostatnio słuchasz? Na przykład muzyki z gry Wiedźmin, Jimiego Hendrixa, Swiatosława Richtera, płyty Bad Hombre Antonio Sáncheza czy najnowszej płyty Brada Mehldau, która jest fenomenalna!

Niektórzy recenzenci porównują cię właśnie do Brada. Jego muzyka jest ci bliska? Zdecydowanie tak. To muzyka bardzo szczera, a taka do mnie najbardziej trafia. On gra tak, że jest to czysta energia i muzyka w najprawdziwszej postaci. Nie lubię porównań. Kiedy zaczynasz się do kogoś porównywać, to rozpoczynasz wyścig, podczas którego zapominasz o swojej drodze. Kwiaty rosną tak po prostu, nie ścigają się, kwitną. To jest cała filozofia, trzeba kwitnąć. Życie jest znacznie prostsze, kiedy przestaniesz oceniać i porównywać. Nie ma to sensu, każdy jest przecież inny i inaczej czuje.

Jesteś bardziej marzycielem czy twardo stąpasz po ziemi? Zdarzało mi się marzyć, ale jak już pomarzyłem, to starałem się spojrzeć, jak to się ma do rzeczywistości, no i się załamałem [śmiech]. Jeśli chce się coś osiągnąć, trzeba marzyć, zrobić sobie plan realizacji i działać.

Masz taki plan? Pracujemy nad tym z Hanią.

Dużo teraz grasz koncertów? Ostatnio było ich całkiem sporo, do tego stopnia, że nie miałem czasu grać na komputerze w symulator wyścigowy. Poświęcam temu trochę czasu, ale nie na darmo, kilka razy uratowało mnie to na drodze i uniknąłem wypadku. Dlatego właśnie warto grać w gry [śmiech]. Ale wracając do koncertów, chciałbym grać ich więcej. Mam przeczucie, że mogę przekazać ludziom coś ciekawego, prawdziwego, coś, dzięki czemu wyjdą z koncertu odrobinę bogatsi w uczucia i przemyślenia. Przynajmniej takie jest moje założenie.

Jakie masz plany na najbliższą przyszłość? Dużo się dzieje i będzie działo. W kwietniu byłem na targach JazzAhead w Bremie, gdzie integrowałem się z branżą i szukałem inspiracji do działania. Na początku maja zagrałem z Idą Zalewską w Bahrajnie, Kuwejcie i Dubaju. Już pod koniec maja wylatujemy z kwintetem Staszka Słowińskiego w trasę do Chin. Będziemy grać między innymi muzykę z naszej płyty Visions. Between Love and Death. Do końca czerwca dom wydawniczy For Tune wyda trzeci album mojego kwartetu – Creationism. Będzie w większości improwizowany, w jednej jego części zagram utwory solo na przestrojonym fortepianie, a w drugiej na syntezatorze oraz akordeonie na prąd w duecie z Markiem Pospieszalskim grającym na klarnecie altowym. Całości dopełnią utwory w pełnym składzie (dołączy Max Mucha, oraz Dawid Fortuna). W tym roku zarejestruję materiał na solową płytę, tym razem w Londynie. Muzykę nagram przy użyciu rezonatora magnetycznego. To urządzenie składające się z magnesów, które wiszą nad strunami fortepianu. Dzięki nim można uzyskać zupełnie nowe, nieprzypominające fortepianu brzmienie. Wpadłem na ten wynalazek zupełnie przypadkiem, znajdując w internecie demo. Jego konstruktorem jest inżynier ze Stanów Zjednoczonych, który wykłada na Queen Mary University, a mieszka właśnie w Londynie. Udało mi się już go odwiedzić i pograć, niesamowita sprawa! W kinach wkrótce prezentowany będzie film, do którego nagrałem partię fortepianu – The Last Witness, między innymi z Robertem Więckiewiczem. Autorem muzyki jest Bartek Chajdecki, a na wiolonczeli zagrał Bartek Staniak, realizator moich płyt Froots i Creationism. Powierzono mi także napisanie muzyki do filmu dokumentalnego Mój dziadek w Bugatti. Cieszę się z tego wyzwania tym bardziej, że zawsze interesowały mnie rajdy samochodowe. Dziadek reżysera filmu jako pierwszy Polak kupił w 1929 roku bugatti T43. Teraz będę musiał się zastanowić, co ważniejsze – muzyka czy dźwięk silnika, którego też kocham słuchać. I to, i to posiada swoje częstotliwości. Chyba lepiej, żeby wybrzmiewały osobno... Premiera filmu odbędzie się w październiku podczas Warszawskiego Festiwalu Filmowego.

autor: Mery Zimny

Tekst ukazał się w magazynie JazzPRESS 05/2018

autor: Mery Zimny

Tagi w artykule:

Powiązane artykuły

polecane

newsletter

Strona JazzPRESS wykorzystuje pliki cookies. Jeżeli nie wyrażasz zgody na wykorzystywanie plików cookies, możesz w każdej chwili zablokować je, korzystając z ustawień swojej przeglądarki internetowej.

Polityka cookies i klauzula informacyjna RODO