Wywiad

Paweł Kaczmarczyk: coraz więcej wątpliwości, coraz mniej gotowych odpowiedzi

Obrazek tytułowy

fot. Agnieszka Wojtuń

Kiedyś zaliczany do młodych, najzdolniejszych, dziś wymieniany w jednym rzędzie z najważniejszymi polskimi pianistami jazzowymi. Idzie z duchem czasu i choć nie boi się eksperymentować, nie zapomina również o korzeniach, które są dla niego coraz bardziej istotne. Jego drugie imię to pracowitość, a trzecie upór. Uczy się na błędach, zamiast poprzestawać na odpowiedziach, zadaje kolejne pytania i skupia się na tym, co najważniejsze – na muzyce. Paweł Kaczmarczyk opowiada o jazzie, potrzebie ciągłego tworzenia, życiowych przemyśleniach i miłości do gotowania.

Mery Zimny: Kiedyś na pytanie o znienawidzoną część pracy muzyka zdarzyło ci się powiedzieć, że to udzielanie wywiadów. Jest to istotna część promocji, którą niestety trudno pominąć? Coś się zmieniło?

Paweł Kaczmarczyk: Zastanawiam się, na ile podczas takich wywiadów człowiek jest sobą, a na ile zakrzywia rzeczywistość i chce po prostu wypaść lepiej. Zdaję sobie sprawę, że to część promocji, pytanie tylko, czy przez to, o czym mówię, wywiad może rzeczywiście oddać to, kim jestem. Wolę raczej spotykać się z ludźmi na żywo. porozmawiać przed czy po koncercie, tam mam pewność, że jestem całkowicie sobą. Właśnie o to mi chodziło, kiedy odpowiadałem na to pytanie kilka lat temu. Poza tym kiedy dużo pracujesz twórczo, to wszystkie czynności poboczne trochę ci ciążą. Nie jestem też pewien, czy ja już mam coś mądrego do powiedzenia, czym mógłbym się dzielić. Na razie wyrażam się muzyką, w której czuję się zupełnie swobodnie, potrafię ocenić miejsce i poziom, na którym jestem, a w rozmowie, zwłaszcza zahaczającej o aspekty życiowe, sam mam dużo pytań i wątpliwości. Wywiad powinien mieć jakąś wartość dodaną, nie tylko czysto promocyjną, dlatego tak bardzo lubię czytać rozmowy ze starszymi muzykami, w których czuje się mądrość i pewną głębię.

Pawel Kaczmarczyk 5 - fot. Agnieszka Wojtun.jpg fot. Agnieszka Wojtuń

Wydajesz się być osobą, która dobrze sobie radzi nie tylko na scenie, ale i na rynku muzycznym. Wiesz, jak ważne są kwestie marketingowe, promocyjne, zdajesz sobie sprawę z tego, że sztuka w dzisiejszych czasach nie obroni się sama, bo w ogromie tego, co się dzieje, może po prostu nie zostać zauważona. Przez jakiś czas miałeś ludzi, którzy ci pomagali, bardzo widoczne to było przy ostatniej płycie Tatra, teraz znów wszystko robisz sam. Wcześniej udało ci się pozyskiwać sponsorów, nawiązywać pomocne współprace (myślę tu o kampanii firmy odzieżowej), uzyskałeś wsparcie wyjazdu twojego zespołu do Korei Południowej przez linie lotnicze czy, na mniejszą skalę, organizacji koncertów u znanego krakowskiego fryzjera i projektanta ubrań Claudiusa. Całkiem nieźle to wygląda.

Tutaj pojawia się kilka aspektów. Po pierwsze do takich działań zmusza nas rzeczywistość. Kiedyś było tak, że media były przeznaczone tylko dla wybranych, dla wąskiej grupy osób. Tak było, kiedy sam zaczynałem. Teraz każdy jest w mediach, każdy też sam może się w nich kreować. Obecnie niesamowicie ważny jest chociażby sam aspekt wizualny, dlatego Facebook odchodzi już na boczny tor, króluje Instagram. Budowanie kontentu i ta świadomość rynkowa, o której mówisz, to są rzeczy mało dla mnie fascynujące, robię je, bo muszę, i wiem, że zaprocentują, że pozwolą mi zaistnieć w świadomości szerszego grona odbiorców.

Drugim aspektem, o którym wspomniałaś, jest współpraca z markami. W moim przypadku to się dzieje od wielu już lat, rzeczywiście przy „Tatrze” było to zdecydowanie bardziej widoczne, bo pracowałem w większym zespole. Wspomniana współpraca z Claudiusem trwa już siedem lat, on nie tylko zajmuje się moimi włosami, ale też projektuje moje sceniczne stroje. Jest to więc bardziej współpraca artystyczna. Natomiast firmy… sztuka nie miałaby szansy zaistnieć na większą skalę bez mecenatu i nie jest to znak naszych czasów, znamy to dobrze z historii. Podejmuję się takiej współpracy, by w pełni realizować swoje pomysły. Była firma odzieżowa czy linie lotnicze, będą kolejne marki, które chętnie się do mnie zgłaszają i chcą wspierać moje twórcze działania. Rzeczywiście takie sytuacje nadal są na naszym podwórku rzadkie, ale w moim przypadku coraz częstsze. Jestem bardzo wdzięczny, że tak się dzieje, ponieważ daje mi to szanse robienia własnych rzeczy z jeszcze większym rozmachem. Poza tym dzięki takim markom mogę dotrzeć do jeszcze szerszego grona odbiorców, którzy niekoniecznie mają styczność z jazzem. Lubię taką współpracę, to cenny dodatek i wsparcie dla tego, co najważniejsze – dla tworzenia muzyki. Takie działania czasami otwierają też drzwi do kooperacji z innymi, niejazzowymi artystami, którzy zaczynają się odzywać. To bardzo cenna rzecz, choć wiem, że jazzowi puryści tego nie rozumieją. Uważam, że to pewien znak naszych czasów, a czerpanie z innych stylów i dziedzin sztuki to coś, co umożliwia muzyce jazzowej przetrwanie i rozwój.

Otóż to, spoglądając nawet mocno wstecz, muzyka przecież właśnie tak funkcjonowała.

Oczywiście, to historia uczy nas takiego podejścia i nie należy go lekceważyć. Wielcy mistrzowie gatunku również tak robili, popatrzmy na samego Milesa Davisa, który nigdy nie pozostawał w strefie komfortu, a ciągle starał się ją przekraczać. Kiedy odzywa się do mnie na przykład artysta, który tworzy muzykę elektroniczną, mówię „czemu nie”. Choć rzeczywiście jest to coś, co się u mnie zmieniło, jeszcze kilka lat temu raczej bym odmówił. Teraz jestem otwarty, nawet jeśli nie wyjdzie z takiej współpracy nic satysfakcjonującego, to i tak jest to nowe, cenne doświadczenie.

Wspomniałeś o jazzowych purystach. Mam wrażenie, że takich zamkniętych na nowości strażników tradycji jest jednak coraz mniej…

Sam często się nad tym zastanawiam, bo w głębi duszy też jestem jazzowym purystą. Jakbym miał powiedzieć, kiedy ostatni raz grałem taki prawdziwy jazz, to chyba jeszcze z Muniakiem. Jazzowi puryści są potrzebni, by pilnowali, aby ten jazz za bardzo się nie rozmył. Tym bardziej, że dziś, jak już ktoś improwizuje, to nazywa się go od razu jazzmanem. Mamy teraz smutną erę, kiedy odchodzą ci najwięksi, wobec których nie było wątpliwości, że grają jazz, że rozumieją jego istotę. Jest natomiast coraz więcej improwizujących artystów, wobec których pojawia się pytanie: „czy to nadal jazz”? Oczywiście nie mówię tego, umniejszając to, co robią, nie o to chodzi. Jeszcze 10-15 lat temu większość muzyków wychodziła spod skrzydeł wielkich jazzmanów, co dawało im głębsze rozumienie tej muzyki. To są teraz ci pierwszoligowi artyści w Polsce, którzy robią naprawdę fantastyczne rzeczy, nierzadko na światowym poziomie. Młodzi muzycy już coraz rzadziej wychodzą spod skrzydeł mistrzów i ich rozumienie jazzu jest też nieco inne. Tak jak mówiłem, wielu z nich improwizuje, ale czy to nadal jest jazz? Nie traktuję tego jako jakiegoś grzechu, po prostu sam się zastanawiam, czy to, co gram, to nadal jazz. Owszem, jestem zaliczany do tego środowiska, funkcjonuję w nim zawodowo już blisko 20 lat, ale patrząc na to, co robiłem z Muniakiem, mam wątpliwości, czy od tego jazzu nie odpłynąłem za daleko.

Czyli według ciebie ta relacja mistrz – uczeń była lub jest istotnym aspektem?

Dzięki niej była jakaś hierarchia, która jednak jest ważna, gdyż dla młodych może być jasnym punktem odniesienia.

Tymczasem mistrzów jest coraz mniej...

Już ich brakuje. Do tej pory nie mogę się pogodzić z odejściem Muniaka, choć minęły już cztery lata. Jest więcej takich muzyków, których odejście jest nieodżałowaną stratą. Z niektórymi miałem okazję grać i to było rzeczywiście coś wielkiego, coś szczególnego. Ważniejsze było samo spotkanie z nimi, gra była ukoronowaniem wszystkiego co się wydarzało, kiedy spędzało się z nimi czas. Ci ludzie zaszczepili we mnie chyba więcej wątpliwości, aniżeli dali gotowych rozwiązań. Pewnie dlatego jestem tak refleksyjną osobą.

Wielokrotnie wspominałeś o Muniaku. To u niego odebrałeś tę najważniejszą lekcję?

Zdecydowanie tak. Dla mnie jest to chyba najważniejszy jazzowy muzyk w Polsce. Miałem duże szczęście bliżej go poznać i obserwować, w jaki sposób podchodzi do muzyki. Podziwiam jego przejście z grania free, w którym tkwił w latach siedemdziesiątych, do mainstreamu. Uważam to za akt odwagi, a także świadomości i dojrzałości. Wielokrotnie widziałem, jak chylili przed nim czoło najwięksi muzycy świata, którzy przyjeżdżali do Krakowa i trafiali do Klubu u Muniaka. Wiedzieli, że będą mieć do czynienia z muzykiem wysokiej próby, ale to, co słyszeli, i tak wprawiało ich w osłupienie. Sam Joe Lovano się przed nim kłaniał i nie były to kurtuazyjne ukłony, rzeczywiście był pod wrażeniem, że człowiek z tej części Europy, odcięty od amerykańskiej tradycji, może tak grać!

Ci, którzy słuchali Muniaka po raz pierwszy, często starali się go rozgryźć technicznie, tymczasem jego podejście do muzyki nie było akademickie. Operował prostymi środkami, ale robił to, mając ogromne zaplecze i doświadczenie. Mógł wszystko, a grał prosto, skupiając się na melodii. To była wielka osobowość, której nie da się opisać słowami, tym właśnie rządzi się prawdziwa sztuka. Wielu młodych muzyków, którzy z nim grali, doceniało go dopiero po czasie. Ja sam pierwszy raz słyszałem go w 1998 roku na warsztatach jazzowych, a w 2002 roku zacząłem z nim grać. I muszę powiedzieć, że komfort wynikający z poczucia, że rozumiem, co Muniak gra, i czuję się dla niego partnerem na scenie, miałem dopiero około 2007 roku. Długo to trwało, zwłaszcza że spędzałem z nim mnóstwo czasu. Podczas studiów czasami codziennie jeździłem z Katowic do Krakowa, by wspólnie pograć. Poza tym sporo koncertowaliśmy, nawet do 300 koncertów rocznie. Dopiero po tylu intensywnych latach zacząłem czuć, że zaczynamy opowiadać dźwiękami wspólną historię.

Pawel Kaczmarczyk 2 - fot. Agnieszka Wojtun.jpg fot. Agnieszka Wojtuń

Jak rozpoczęła się twoja przygoda z muzyką? Ktoś w twojej rodzinie był muzykiem?

Mój dziadek, oprócz tego, że był rolnikiem, przez prawie 50 lat był też organistą w kościele. Zawsze przed mszą ćwiczył. Również moja ciocia ukończyła akademię muzyczną i grała na organach. Poza tym mój tata trochę grał na akordeonie, ale to była bardziej muzyka ludowa. W świat muzyki i jazzu wprowadził mnie starszy brat, który grał na saksofonie. Ojciec kupił mu instrument, bo myślał, że będzie grał na weselach. Tymczasem kiedy masz w ręku saksofon, jesteś już na prostej drodze do jazzu. Starszy o ponad osiem lat brat był dla mnie autorytetem, więc go podpatrywałem, a będąc już w szkole muzycznej, sam zacząłem interesować się jazzem. Szybko zrezygnowałem z grania klasyki, przez co miałem duże problemy w szkole.

Ale cię nie wyrzucili…

Zawsze byłem prawie na wylocie [śmiech]. Niemniej moim atutem było to, że miałem pewną łatwość grania. Pod koniec szkoły podstawowej grałem koncerty fortepianowe w Filharmonii Krakowskiej z Capellą Cracoviensis pod dyrekcją Stanisława Gałońskiego. To było moje pierwsze prawdzie zetknięcie z muzyką klasyczną.

Imponujące, Gałoński był przecież wtedy jednym z najważniejszych dyrygentów.

Zgadza się, dlatego było to ważne doświadczenie, z którego wagi nie do końca zdawałem sobie wtedy sprawę. Z Capellą Cracoviensis występowałem przez dwa lata z rzędu na festiwalu Młodzi Wirtuozi Fortepianu. To był czas, kiedy zacząłem myśleć o wyborze między klasyką i jazzem. Grając klasykę, czułem się ciągle ograniczany nutami, kiedy natomiast pojąłem, czym jest improwizacja, wiedziałem, że to coś dla mnie. Improwizowanie było dużo ciekawsze, poza tym gra, w której muszę się trzymać zapisu nutowego, zawsze bardzo mnie stresowała, w przeciwieństwie do improwizacji, w której czułem i czuję się świetnie. Im większa niewiadoma, tym lepiej.

Ostatecznie jednak skończyłeś szkołę średnią?

Zgadza się, miałem bardzo dobrych nauczycieli od fortepianu klasycznego, którzy pomogli mi dobrnąć do końca. Do szkoły średniej dostałem się z bardzo wysokiej pozycji, a pod koniec drugiej klasy byłem już zagrożony, wszystko dlatego, że nie interesowało mnie już granie klasyki, to była dla mnie męka. Na szczęście mój nauczyciel do niczego mnie nie zmuszał, akceptował mój wybór i pomagał mi jak najlżejszą ręką przechodzić przez kolejne lata, by skończyć szkołę. Pracowaliśmy głównie nad sprawami technicznymi, poza tym, grałem sporo rzeczy, które historycznie nawiązywały do muzyki jazzowej, na przykład dużo impresjonistów. Moim ulubionym po dziś dzień kompozytorem jest Claude Debussy, którego sporo wtedy grałem.

Już od drugiej klasy szkoły średniej zacząłem jeździć do Katowic i tam się udzielać, na przykład grając podczas egzaminów. Co to było wtedy za miejsce! W tamtym czasie Akademia Muzyczna w Katowicach była jedynym miejscem w Polsce, gdzie działał wydział jazzu, byli tam więc najlepsi z najlepszych. Ludzie z całego kraju przyjeżdżali i czekali czasami po kilka lat, by się dostać. Kiedy studiowałem, na uczelni byli wszyscy topowi dziś polscy muzycy. Z czasem, gdy zaczęto otwierać kolejne wydziały jazzu w kraju, ten klimat trochę się rozmył.

Wracając do szkoły muzycznej, trafiając na tak wyrozumiałego i wspierającego nauczyciela miałeś duże szczęście.

Tak, choć wtedy tak tego nie postrzegałem. Dla mnie szkoła była męką, uważałem ją za największą stratę czasu, jaka mi się przytrafiła. Dopiero po latach zacząłem doceniać to doświadczenie i zrozumiałem, że to było po coś, że mnie wzmocniło. W życiu dążymy z jednej strony do pełni szczęścia, z drugiej, nasz rozwój następuje wtedy, gdy napotykamy przeszkody. Pokonując je idziemy do przodu i stajemy się jeszcze lepsi. Wszystko jest więc po coś.

Kiedy byłeś dzieckiem, miałeś styczność z muzyką ludową?

Bardziej z muzyką biesiadną.

Zmierzam do tego, że spoglądając na twoją twórczość, muzyka korzeni była i jest dla ciebie ważna.

Tak, chodzi o poznanie i zrozumienie korzeni. Jestem teraz na etapie, kiedy staram się dowiedzieć, skąd tak naprawdę jestem, nie dwa pokolenia wstecz, a znacznie dalej. Żyjemy w czasach, w których dużo jest braku akceptacji i nienawiści. Są one zupełnie niepotrzebne i wynikają z braku wiedzy choćby na temat miejsca, w którym żyjemy, i jego historii. W czasach, kiedy głowę znów podnoszą nacjonalizmy, trzeba wiedzieć, kim się jest i skąd się przyszło. Jedyne, co nas ratuje, to wiedza i umiejętność rozmowy. Niebezpieczne jest też to, że coraz mniej ludzi ma wątpliwości, panuje przekonanie, że trzeba mieć zdanie na każdy temat. Co gorsza brakuje też akceptacji dla odmiennych przekonań. Ja mam coraz więcej wątpliwości, coraz mniej gotowych odpowiedzi.

Kolejnym kierunkiem, w którym mocno poszedłeś ze swoją muzyką, jest elektronika.

Tak, działo się to już od dawna. Jeszcze na płycie Audiofeeling z 2007 roku pojawił się pierwszy taki utwór.

Jak do tego doszło, że zacząłeś interesować się i eksperymentować z elektroniką?

Myślę, że zacząłem to robić nie do końca świadomie, a pierwszy kontakt z tą sferą pojawił się za sprawą Grzecha Piotrowskiego. Wtedy, kiedy go poznałem i zacząłem z nim współpracować, sporo działał z elektroniką, zajmował się też produkcją muzyczną. Wszystko było na wyciągnięcie ręki, postanowiłem więc spróbować, a Grzech mi w tym pomógł i pokazał zupełnie nowy świat. Dzięki niemu nauczyłem się na przykład pracy sidemana i grywałem z artystami spoza świata jazzu, co otworzyło mi bardziej głowę. Pracowałem z nim około sześciu, siedmiu lat, to była świetna szkoła, sporo się nauczyłem. Kiedy nagrywałem swoją drugą płytę, na której on też grał, poprosiłem, byśmy w jednym kawałku zrobili coś z elektroniką. Później na jakiś czas wróciłem do akustycznego grania, choć kiedy przygotowywałem materiał dla ACT-u, którego wystarczyłoby na dwie płyty, też pojawił się kawałek z mocnym elektronicznym podkładem. Ostatecznie nie wszedł on na płytę, tak jak spora cześć utworów, które do tej pory leżą gdzieś na dyskach. Od tamtego momentu zawsze starałem się czymś takim przełamywać swoją muzykę.

Na Something Personal również pojawiła się elektronika, a na kolejnym etapie wkroczył Mr Krime, który całkowicie zajął się tą sferą. Nasza współpraca jest czymś niezwykłym, nadajemy na tych samych falach, podobnie myślimy, ponadto on dobrze zna korzenie muzyki groove’owej i funkowej, co jest bardzo istotne. Razem doszliśmy do Tatry, na której mocno stawiamy na elektroniczne brzmienie.

Zaczynając przygodę z elektroniką, byłem zafascynowany tym, że nagle w tym akustycznym graniu, pojawia się nowe pasmo, którego nie znam, nigdy wcześniej nie uświadczyłem, nie wiedziałem, że można uzyskać taki efekt! Pracując nad muzyką na płytę Vars & Kaper: DeconstructiON przekonałem się też, jak trudne jest łączenie instrumentów akustycznych – jazzowego tria, z elektroniką. Produkcja takiej muzyki to naprawdę duże wyzwanie, dlatego wraz z Janem Smoczyńskim spędziliśmy nad nią bardzo dużo czasu. Praca nad tym albumem była dla mnie sporą rewolucją poznawczą.

W kontekście elektroniki – moja przyjaźń z Michałem Martyniukiem być może zaowocuje też albumem z jej wykorzystaniem. W trójkę, razem z Mr Krimem, pracujemy nad zupełnie odmiennym, niejazzowym materiałem. Zobaczymy, co z tego wyjdzie.

Wspomniałeś o ACT Music. Od tej współpracy minęło już 10 lat. Niewątpliwie dała ci ona nowe możliwości, otworzyła nowe drzwi. Jak ją oceniasz z perspektywy czasu? Masz poczucie, że w pełni ją wykorzystałeś?

Zdecydowanie nie. Po pierwsze nie byłem gotowy do podjęcia takiej współpracy, nie miałem też managera, który by mi pomógł, a przede wszystkim rozumiał sytuację wchodzenia polskiego muzyka do tak ważnej wytwórni. Poza tym w tamtym czasie nie byłem jeszcze dojrzałym muzykiem, nie miałem odpowiednio poukładane w głowie i wiele zepsułem swoim nieodpowiednim zachowaniem. Trochę zgubił mnie też upór, nie chciałem iść na kompromisy, nie chciałem między innymi nagrywać z muzykami z wytwórni, uparłem się na swój zespół. Było kilka takich sytuacji, przez które ta współpraca nie miała ciągu dalszego. Żałuję, że tak się stało, ale z drugiej strony wszystko jest po coś, trochę się nauczyłem, z czasem wyciągnąłem wnioski, a moje nazwisko zaistniało w katalogu tak ważnego wydawnictwa.

Kiedyś przyznawałeś się do pracoholizmu. Dwa lata temu, w ramach noworocznych postanowień, mówiłeś, że chciałbyś robić mniej, a lepiej. Jak jest teraz?

Czekam na wakacje… planuję je na grudzień, i będą to pierwsze wakacje od kilku lat. Ostatnie miałem chyba w 2015 roku…

Problem zatem pozostał nierozwiązany.

Życie nie bardzo mi na to pozwala. Gdybym w tym momencie mógł sobie pozwolić na więcej odpoczynku, nie miałbym już teraz z tym problemu. Planuję jednak na trochę wyjechać. Przede mną dłuższe tournée składające się z kilkunastu koncertów w Rosji. Będę grał w filharmoniach materiał z Something Personal. Zaraz potem z Grzegorzem Karnasem lecimy grać koncerty w Korei Południowej, Chinach i Wietnamie. W tym ostatnim planuję zatrzymać się na dłużej i trochę odpocząć, odciąć się od świata.

Jak zatem na co dzień odpoczywasz, radzisz sobie ze stresem?

Całe życie miałem problem z odpowiedzią na to pytanie, głównie przez nadmiar pracy, którą byłem totalnie zawalony. Teraz jestem po dwóch i pół roku terapii, na którą trafiłem z powodu depresji. Wielu muzyków zmaga się z tym problemem, wielu też topi go w ogromnej ilości pracy. Terapia pozwoliła mi złapać oddech, znajdować czas dla siebie. Uwielbiam jeździć na rowerze, teraz wprowadzam go do swojej codzienności. Poza tym moją największą pasją, po muzyce, stało się gotowanie. Uwielbiam to robić. Lubię wyzwania, dlatego staram się gotować wegańsko, to znacznie ciekawsze od kuchni korzystającej z produktów zwierzęcych. Na początku było to dla mnie wielkim odkryciem, uważałem kuchnię wegańska za niesmaczną, ale bardzo się myliłem. Oczywiście praktyka czyni mistrza, dlatego gotuję co drugi dzień nie tylko dla siebie, ale też dla przyjaciół i znajomych. Jeszcze dwa lata temu nie miałem o tym pojęcia, dziś gotowanie stało się ważną częścią mojego życia. Czasami też wpływa na inne jego sfery. Dziś, wstyd się przyznać, spóźniłem się na wywiad z powodu buraczanego curry, którego przygotowanie zajęło mi więcej czasu, niż przewidywałem [śmiech]. Poza tym sporo myślę o przemyśle mięsnym i nabiałowym, nie jestem jeszcze zdeklarowanym wegetarianinem, a tym bardziej weganinem, ale jest to rzecz, którą rozważam i z którą próbuję się zmierzyć.

Sporo mówiłeś o refleksjach, przemyśleniach, wiele z nich wywołała na pewno terapia. W jakim momencie jesteś teraz jako artysta?

Nie potrafię na to pytanie odpowiedzieć. Wiem, że jestem w drodze. Chcę nagrywać kolejne płyty, dla mnie to największy dar i szczęście. Staram się zmierzyć z tematem płyty solo. W ramach przygotowań, wiedząc, że po jej wydaniu czeka mnie trasa, zacząłem grać takie koncerty, co jeszcze pięć lat temu było dla mnie nie do pomyślenia. Gra solo i sytuacja bycia samemu na scenie wiążą się dla mnie z niesamowitym stresem. To ogromne obciążenie, którego nie odczuwam, gdy gram z kimś. Wraz z każdym kolejnym solowym koncertem sytuacja na szczęście się nieco poprawia.

Jeśli chodzi o samą płytę, jestem w trakcie zbierania pomysłów, niedługo przystąpię do komponowania. Będzie to na pewno całkowicie autorski album. By zrealizować ten pomysł, muszę też pozyskać środki finansowe, zwłaszcza, że są różne plany, dotyczące tego, gdzie nagrać ten materiał. Jest kilka pomysłów: Japonia, Nowy Jork albo Francja, wszystko będzie zależało od tego, jakie uzyskam wsparcie. Chciałbym nagrać nie tylko audio, ale też wideo, myślę, że ciekawe będzie uchwycenie samego procesu tworzenia. Poza tym wracam do koncertowania. Przez ostatnie dwa lata mocno pochłonęła mnie praca nad albumem Tatra i nad materiałem, który chciałem nagrać z wokalistami, a nad którym pracę zawiesiłem z powodu braku funduszy. Zdecydowanie mniej koncertowałem z powodu braku czasu. Również z tego powodu zrezygnowałem z cyklu koncertów Directions in music w Harris Piano Jazz Bar w Krakowie. Od 2011 roku przedstawiłem muzykę około 40 nieżyjących artystów lub projektów muzycznych, które już się nie mogą z wielu względów odbyć. Teraz jednak pojawił się pomysł podobnego cyklu w Warszawie, w klubie 12on14. Zobaczymy, jak to wszystko się poukłada, do stycznia będzie u mnie na pewno bardzo intensywnie.


Tekst ukazał się w magazynie JazzPRESS 9/2019

Tagi w artykule:

Powiązane artykuły

polecane

newsletter

Strona JazzPRESS wykorzystuje pliki cookies. Jeżeli nie wyrażasz zgody na wykorzystywanie plików cookies, możesz w każdej chwili zablokować je, korzystając z ustawień swojej przeglądarki internetowej.

Polityka cookies i klauzula informacyjna RODO