Recenzja

Stefano Bollani Trio – Jazz at Berlin Philharmonic: Mediterraneo

Obrazek tytułowy

Nie jestem wielkim znawcą muzyki filmowej, wiem jednak, że do filmu trzeba pisać atrakcyjne melodie. W filmie kompozytor musi walczyć o atencję widzów z atrakcyjnym obrazem, pełniąc jednocześnie rolę ilustratora fabuły, jednego z wielu elementów wizualno-dźwiękowej układanki. Sztuka to niełatwa, więc jeśli uda się napisać melodie, które bronią się bez obrazu, pozostają one w pamięci słuchaczy i są przypominane przez muzyków nawet wtedy, gdy filmy, do których powstały nie pojawiają się już w kinach ani nawet w przypominających klasyki sprzed lat przekazach telewizyjnych. Nieco podobnie sprawy mają się z operami – pamiętamy treść i wybitne kreacje sławnych śpiewaków, a muzyka często pozostaje tłem. Kompozytorzy muzyki operowej też nie mieli łatwo.

Tak się składa, że w obu specjalnościach spore osiągnięcia mają kompozytorzy o włoskich korzeniach. Dlatego dość oczywistym wyborem utworów do kolejnego wydania Jazz At Berlin Philharmonic, poświęconego muzyce śródziemnomorskiej i zatytułowanego Mediterraneo, stały się właśnie kompozycje filmowe oraz włoskie klasyki sprzed wieków.

Część cyklu koncertów organizowanych przez wytwórnię ACT w berlińskiej filharmonii układa się od lat w dźwiękową wycieczkę po źródłach europejskiej muzyki. Elementami tego cyklu są: szósty odcinek przypisany muzyce celtyckiej i drugi poświęcony źródłom norweskim. Do tego cyklu można również przypisać szwedzką tradycję kompozycji Esbjörna Svenssona (odcinek piąty) i udział Leszka Możdżera z jego słowiańską nutą. Okazją do przypomnienia włoskich korzeni europejskiej muzyki stało się zaproszenie do kolejnego koncertu włoskiego pianisty Stefano Bollaniego, który układając program koncertu udanie połączył tradycję operową z nowoczesną muzyką filmową. Bollani przypomniał wszystkim, że to właśnie Włochy są krajem, który może pochwalić się najstarszymi salami koncertowymi i niezwykle bogatą oraz dobrze udokumentowaną, dzięki bogatym mecenasom, kulturą muzyczną.

Spotkanie jazzowego zespołu z grupą muzyków z orkiestry symfonicznej jest zwykle ryzykowne, wiele bowiem razy okazywało się, że te światy nie mają ze sobą wiele wspólnego i muzykom nie jest łatwo o nić porozumienia. Tym razem udało się znakomicie, w części to z pewnością zasługa repertuaru, który pojawia się zarówno w jazzowych klubach (przynajmniej w tej bardziej współczesnej części kompozycji umieszczonych w programie koncertu), jak i w zabytkowych salach koncertowych.

W rezultacie spotkania muzyków z różnych światów i genialnych aranżacji Geira Lysne powstała pełna ciepła i niezwykle barwna, mimo klasycznego instrumentarium, muzyka. Po raz kolejny przekonałem się również, jak fenomenalnym muzykiem jest Vincent Peirani.

autor: Rafał Garszczyński

tekst ukazał się w JazzPRESS 01/2018

Tagi w artykule:

Powiązane artykuły

polecane

newsletter

Strona JazzPRESS wykorzystuje pliki cookies. Jeżeli nie wyrażasz zgody na wykorzystywanie plików cookies, możesz w każdej chwili zablokować je, korzystając z ustawień swojej przeglądarki internetowej.

Polityka cookies i klauzula informacyjna RODO