Recenzja

Włodek Pawlik – Songs Without Words

Obrazek tytułowy

Włodek Pawlik nagrał kolejną znakomitą płytę. Owszem, jak zobaczyłem tytuły utworów, nieco się zaniepokoiłem. Standardy jak najbardziej, ale obok przeboje muzyki pop, a nawet Czarny Orfeusz? Na kilometr pachnie to stagnacją twórczą. Nie u Pawlika jednak.

Pianista wydaje się być artystą spełnionym. Ma swój odrębny styl i rozpoznawalne brzmienie. Nie musi nikomu nic udowadniać i nagrywa płyty – co wyraźnie słychać – dla własnej przyjemności. Ta radość tworzenia i entuzjazm dla muzyki przenosi się na słuchaczy. Tak było choćby z poprzednią jazzową płytą America, nagraną w trio. Gdyby to był analog, powiedziałbym, że zdarłem ją na amen. Dominował tam porywający swing i drive zaiste amerykański. Ale Pawlik nie byłby Pawlikiem, gdyby teraz dla odmiany nie zaserwował nam czegoś z całkiem innej beczki. Oto na Songs Without Words powrócił do swojej ulubionej chyba formy wypowiedzi, czyli gry solowej. Ale zrobił to inaczej niż dziesięć lat temu na słynnej Grand Piano.

Mimo że płyta Songs Without Words nagrywana była na kilku sesjach w lutym i kwietniu 2017 roku, wydaje się, iż powstała od jednego rzutu „po godzinach”, albo inaczej – od niechcenia. Włodek Pawlik znakomicie potrafi kamuflować swój wysiłek koncepcyjny. Ulegamy złudzeniu, że po prostu siada do instrumentu i „plumka” swobodnie, co chce. Tymczasem od pierwszego utworu – granego niemal „jednym palcem” The Sound Of Silence – mamy do czynienia z pewnym ciekawym zamysłem. Polega on mianowicie na tym, że fortepian Pawlika „śpiewa”. To znaczy mimo tytułu płyty słychać jednak słowa tych wszystkich piosenek. Pozostaje to wielką tajemnicą artysty, jak mianowicie udaje mu się wybierać akurat te klawisze, które najlepiej „przenoszą” specyfikę wokalną – choćby Lennona w Imagine, Dylana w Blown’ In The Wind czy Harrisona w Something, że o Simonie i Garfunkelu nie wspomnę.

To samo tyczy się standardów, bo Pawlik odwołuje się do interpretacji znanych tematów rozrywkowych (wszak standardy stąd się wywodziły) w wersjach pierwotnych, czyli wokalnych raczej, a nie instrumentalnych. Dlatego w Body And Soul nie słyszymy echa pomnikowych fraz saksofonu tenorowego Colemana Hawkinsa, tylko raczej coś w rodzaju lirycznych i intymnych „zaśpiewów” Cheta Bakera. Oczywiście w jazzowych standardach, takich jak Somewhere Over The Rainbow, You Don't Know What Love Is, Misty, My Funny Valentine jest bardziej rozbudowana harmonia, więc tutaj palce Pawlika na klawiaturze nieco się rozkręcają, ale artysta ani przez moment nie epatuje natrętną wirtuozerią. Natomiast wracając jeszcze do przebojów popu, to zauważyć trzeba, że pianista nie stara się – jak wielu przed nim – szukać ciekawszych linii melodycznych niż w oryginale czy też „uszlachetniać” ten materiał na siłę. To wielki atut.

O pianistyce Pawlika napisano już chyba wszystko. Ja zwrócę uwagę na jeden tylko aspekt. Otóż na tej płycie słychać dobitnie, jak wielowarstwowa jest to muzyka i jak swobodnie porusza się artysta w tradycji jazzowego fortepianu. Gdzieś w tle, w mikro zagrywkach, w prowadzeniu głosów i pasaży słyszymy cały katalog stylów pianistycznych w pigułce: od ragtime’u przez stride po honky tonk a nawet bebop. A przecież ciągle jest to łatwo rozpoznawalny i nowoczesny Pawlik! Chapeau bas!

autor: Jarosław Czaja

tekst ukazał się w JazzPRESS 01/2018

Tagi w artykule:

Powiązane artykuły

polecane

newsletter

Strona JazzPRESS wykorzystuje pliki cookies. Jeżeli nie wyrażasz zgody na wykorzystywanie plików cookies, możesz w każdej chwili zablokować je, korzystając z ustawień swojej przeglądarki internetowej.

Polityka cookies i klauzula informacyjna RODO