Wywiad

Piotr Lemańczyk: Wolność to poprawianie

Obrazek tytułowy

fot. Tomasz Cieślikowski

Piotr Lemańczyk – woli, jak mówi się o nim ogólnie – basista. A jeszcze ogólniej – człowiek, bo muzykę postrzega właśnie przez pryzmat ludzi, a nie instrumentów. Na co dzień stacjonuje na Kaszubach. Stały bywalec trójmiejskiej sceny jazzowej, ale nie tylko. Głównodowodzący zespołów Piotr Lemańczyk Acoustic Trio oraz Piotr Lemańczyk Electric Band, jako sideman koncertujący i nagrywający z czołowymi muzykami światowego jazzu. W dyskograficznym dorobku ma ponad sześćdziesiąt płyt i żartuje, że tylko po tej liczbie widzi, jak płynie czas. Ponadto inicjator oraz dyrektor artystyczny festiwalu Kartuzy Jazz Bass Days. Zanim na dobre rozsiadamy się we wnętrzu rodzinnego domu Piotra pod Kartuzami, do pokoju gościnnego wchodzi kot, z pełną gracją rozkłada się na kanapie i tym aktem wymusza na mnie pierwsze pytanie. „Przed swoimi zawsze gra się gorzej?” – Piotr podziela moje zdanie. W pośpiechu więc zbieram myśli i zaczynam ledwo utkanym w myślach banałem…

Marta Goluch: Jak zetknąłeś się z jazzem po raz pierwszy?

Piotr Lemańczyk: To były szalone czasy, Kartuzy były zagłębiem hipisów i punkowców. I z tych środowisk wywodził się zespół Kleszcz. Właściwie nie był to band jazzowy, a rockowy, grali nawet na festiwalu w Jarocinie. Ale chłopaków z zespołu zaczęło mocno ciągnąć w stronę bluesa, jazzowania. Byłem ich fanem, gdy tylko grali w domu kultury, to brałem udział w każdym koncercie. Pewnego razu zapukali do moich drzwi i okazało się, że chcą ze mną pogadać. Pomyślałem: „O kurczę! Chyba chcą mnie do zespołu.” I tak właśnie było.

Ja wówczas grałem na gitarze, ale oni powiedzieli, że mnie przyjmą pod warunkiem, że przerzucę się na bas, bo ich basistę biorą do wojska… Byłem tak szczęśliwy i nieszczęśliwy w jednym momencie. „Na basie?!” Ja przecież śmigałem Hendrixa, miałem to w jednym palcu. Przyjąłem jednak propozycję i pokornie przystąpiłem do ćwiczeń na nowym instrumencie. A gdy dostałem płytę Jaco Pastoriusa, to oszalałem na punkcie basówki i basu w ogóle. Co ciekawe, graliśmy w triu, a najwięcej składów, w których uczestniczę, to właśnie tria, więc ta magiczna trójka towarzyszy mi od samego początku.

Jesteś najlepszym przykładem na to, że do tanga najlepiej we troje… [śmiech]

Po historii z Kleszczem i późniejszymi lokalnymi zespołami pojawił się Orange Trane. Ale cały czas udzielałem się triach. Przez 11 lat grałem u boku Macieja Sikały, Dave Kikoski Trio z Garym Novakiem, Jerry Bergonzi / Jacek Kochan / Piotr Lemańczyk Trio, Maciej Grzywacz Trio, Krystyna Stańko Trio, Maciej Fortuna Trio, MAP czy ostatnio Możdżer / Lemańczyk / Łosowski Trio. Wszędzie widzę tria.

Co cię w takiej konfiguracji pociąga?

To jest bardzo niebezpieczna forma, jeśli chodzi o muzykowanie. Nie każdy umie to robić – nie wszystkie tria dobrze brzmią. Jeśli grasz koncert solo, to masz pełną swobodę grania tego, co chcesz, a jak się potkniesz, to jakoś to zakamuflujesz. W duecie jest podobna sytuacja. A w triu nie ma się za kim ukryć. Każdy jest na wierzchu. Ale przede wszystkim trudniej odnieść się do tego, co proponują koledzy, tak żeby to dobrze brzmiało. Szczególnie jeśli jest to trio bez instrumentu harmonicznego. Piekielnie trudna sprawa.

Trzeba dobrze grać.

Trzeba dobrze słuchać. Moim wielkim szczęściem była możliwość współpracy z Dave Kikoski Trio. Po dwutygodniowej trasie wracałem do domu ze świadomością, że jestem innym człowiekiem. Wchodziliśmy na scenę i z marszu zaczynaliśmy grać, chociaż czasami nie wiedziałem co. Musiałem po prostu słuchać. Czasem było i tak, że graliśmy utwór, którego uczyłem się na bieżąco na scenie. I to było takie czyste. Świetna szkoła słuchania.

Festiwal Jazz Jantar Fot. Tomasz Cieślikowski 3.jpg

fot. Tomasz Cieślikowski

Myślę, że też szkoła życia dla tak wymagającego od siebie muzyka.

Chyba to jest odpowiednia droga, żeby mieć przywilej utrzymywania się z tego gatunku. To taki amerykański styl bycia, nie da się dwie godziny poćwiczyć na instrumencie, a potem przysłowiowo zbierać truskawki. Musisz siedzieć w muzyce cały dzień. Czasem się budzę w środku nocy, nalewam szampana, żeby wyciszyć dźwięki.

Trio jest też chyba twoją ulubioną figurą kompozytorską. Taki skład to nawiązanie do tradycji, którą przekładasz na nowoczesność. Nie próbujesz udowadniać, że to, co robisz, jest innowacyjne, i wydaje mi się, że to właśnie sprawia, że twoje kompozycje odnajdują się w każdej czasoprzestrzeni. Bo mają jakiś korzeń, powstałe z niego drzewko przycinasz na swój własny sposób.

Nie da się odejść od czegoś, czego się nie ma, bo się tego nie nabyło, nie wypracowało czy nie wykształciło. To naturalna kolej rzeczy – ewolucja. Każda dekada w jazzie wprowadzała wielkich innowatorów. Młodsi koledzy Armstronga chcieli czegoś więcej, więc zarzucali mu, że gra tak bezpiecznie, że „szczerzy zęby” do ludzi i na tym zarzucie powstał bebop, który pokazywał kunszt improwizatorski. Ludzie czuli, że to jest coś abstrakcyjnego, a jednocześnie wielkiego. Muzyka cały czas się zmienia. Wszyscy ci, którzy sprawiali, że wciąż była świeża, niebanalna i pociągająca, doskonale znali tradycję.

Orange Trane to chyba dobry punkt wyjścia do rozmowy o wolności, więc powspominajmy. Lata 90. Piotr Lemańczyk wraz z kumplami wsiadają na stacji Kartuzy do „pomarańczowego pociągu”. Gdzie i po co jadą?

W tych czasach wsiąść do „pomarańczowego pociągu” było nie lada marzeniem. Toczyła się permanentna walka o zakup jakiegokolwiek instrumentu. Pewnego razu ten „pomarańczowy pociąg” wyruszył z Gdyni do Krakowa na Jazz Juniors i wyhaczył drugie miejsce. Mówiło się o nas w Teleexpressie, w Panoramie… Jak wróciliśmy na Kaszuby, to mieliśmy status bohaterów przez najbliższy tydzień [śmiech]. Później jednak borykaliśmy się z prozaicznymi ograniczeniami.

Ja zacząłem swoją przygodę z Maćkiem Sikałą, Januszem Muniakiem, Janem Ptaszynem Wróblewskim, a Tomek Łosowski pojechał do Warszawy i grał w bardziej popowych zespołach – z Edytą Górniak, Natalią Kukulską, Robertem Jansonem i innymi. Zabrakło nam czasu, żeby dalej podróżować tym pociągiem i w 2000 roku zawiesiliśmy działalność. Po jakimś czasie zaczęliśmy się jednak zastanawiać nad wznowieniem. Na trasie po Skandynawii trafiłem na nagrania Chick Corea Trio i stwierdziłem, że to jest taki kolor, w którym mógłbym grać z Tomkiem. Ale wówczas bardziej traktowaliśmy to jako warsztat, poligon, na którym graliśmy rzeczy wbrew sobie. Stawialiśmy na precyzję wykonawczą, komplikowaliśmy metrum, harmonię itd. Lata mijają, wiesz jak jest. Dziś Orange Trane przechadza się po koncertowych salach od czasu do czasu, nasz skład się rozbudował.

Właśnie. Na przestrzeni ostatnich lat zespół nawiązał wiele kooperacji, m.in. z raperami Soweto Kinchem czy Eskaubeiem. Tak mi się wydaje, że właściwie nigdy nie wiecie, kogo w tej podróży spotkacie i co z tego wyniknie.

Szczerze, miałem jakiś problem z tym rapem. Soweto Kinch fascynował nas bardziej jako alcista, zresztą w takiej roli słyszymy go na płycie. Nie mieliśmy na celu tworzenia typowych bitów na cztery czwarte. Z rapem wybraliśmy się w podróż, sugerując się takimi muzykami jak Steve Lehman, który miał trzech raperów w swoim zespole jednocześnie. Jak grali w Żaku, to było coś fascynującego. Kontrabas przepuszczany przez efekty… I to nie była zabawa, tylko poważne granie. Tacy nowojorscy goście… Na koncercie nie do końca wiedziałem, o co im chodzi, ale wiało od tego dobrą energią. Dominik Bukowski zaproponował, żeby zrobić właśnie taką płytę, tym bardziej, że rap na jazzie z preparowanym wibrafonem to wielka rzadkość. Ta koncepcja to energetyczny strzał w dziesiątkę. Szkoda, że zważając na dosyć rozbudowany skład, nie możemy tego pograć więcej.

Z tym rapem to jest niemała zagwozdka w ogóle, ale w twojej muzyce dostrzegam więcej intrygujących współprac z artystami pracującymi głosem – żeby nie powiedzieć wokalami, bo przecież to, co robisz chociażby z Krysią Stańko, wykracza poza ramy jazzowego wokalu.

Głos to pierwotny instrument. Pierwotna siła! [śmiech]. Myślę, że z Krysią nagramy kiedyś coś w duecie. Mam już pewne pomysły, tylko trzeba je zebrać do kupy.

Snik (2014) czy wydane w tym roku Fale (2021) to wydawnictwa, które pokazują, jak dobrze się docieracie na linii kontrabas-wokal, ale też kompozycja-tekst.

Z Krysią to jest już inna historia. Możemy nie widzieć się pół roku, przychodzimy po tej przerwie na próbę i wiemy wszystko po pierwszym dźwięku. To jest komfort zespołów z długim stażem. Podobnie jest z triem Macieja Sikały.

Komunikacja niewerbalna.

Kiedyś do Coltrane’a zapukał Wayne Shorter i powiedział mu, że interesuje ich ta sama cząstka wszechświata. Na co padła odpowiedź: „Yeah”.

Czy istnieje kaszubski jazz?

Do Stanów przyjeżdża muzyk z jakiegoś odległego kraju, chociażby Richard Bona, który wdziera się tam przebojem właśnie poprzez prezentowanie swojej kameruńskiej kultury. Czy tak byłoby z kaszubskim jazzem? Próby łączenia muzyki jazzowej z kulturą ludową znane są od dawna. Jazz z góralami, jazz i flamenco itd. Współcześnie powstają świetne kaszubskie pieśni, m.in. Jana Piepki, Jana Trepczyka, Tomasza Fopke, które miałem przyjemność wykonywać z Cezarym Paciorkiem. To mariaż odmiennych stylów, z gawędą i przesłaniem. I chyba o to chodzi, by zestawić różne światy ze sobą, niekoniecznie obdarowując je terminem. Z pewnością jest to kierunek bardzo ciekawy.

Jednak to z Kaszub wywodzi się Orange Trane. Dwa lata temu wydaliście album Wolność. Ten projekt pomógł ci zrozumieć, czym ona jest?

Na naszej płycie Eskaubei opowiada: „Czym jest wolność, a co wolnością nie jest. To pytanie do Ciebie”. Każdy z nas ma swoją definicję wolności. Proces rozumienia jej nadal ewoluuje. Nie można powiedzieć, że to już się dokonało. Dążę do tego stanu, żeby tam, gdzie się pojawiam na scenie, była Muzyka. Wciąż dostrzegam, co mógłbym poprawić, i dla mnie wolność to właśnie poprawianie, doskonalenie się i po prostu dążenie do muzyki. Tam chcę iść, bo mogę. Jeśli umiesz kontemplować chwile podczas tego procesu, to odnajdujesz wolność i szczęście. Nie ukrywam żalu, że te chwile są tak kruche. Pracując w muzycznej „kopalni”, musisz też umieć się zatrzymać i dostrzec, jaką drogę już wykułeś i ile masz w sobie instrumentów – wrażliwości czy mądrości warsztatowej.

Festiwal Jazz Jantar Fot. Tomasz Cieślikowski.jpg

fot. Tomasz Cieślikowski

Kartuzy Jazz Bass Days to taka czasoprzestrzeń, w której mimo całego organizacyjnego zamieszania czujesz się „jak w niebie”, w końcu to twoje osobiste święto.

Nasze. To nasz kartuski festiwal.

Dla mnie to jedne wielkie kaszubskie urodziny muzyki. I właśnie tym roku postanowiłeś je uhonorować swoim występem w triu u boku Możdżera i Łosowskiego.

Leszka znam od dawna, gdy przeprowadziłem się do Gdańska, kilka razy jamowaliśmy. Wynajmowałem we Wrzeszczu mieszkanie, które traktowaliśmy również jako salę prób. Bywali u nas Sikała, Olter, Nagórski, Staroniewicz, Tymański, Możdżer i inni koledzy. Taki trójmiejski tygiel. Każdy z nas jednak poszedł we własnym kierunku. Trio Możdżer / Lemańczyk / Łosowski powstało z inicjatywy pana Bogdana Bogiela, wieloletniego promotora jazzu ze Szczecina, przy współpracy z panią Sylwią Kicką. Leszek przygotował repertuar, zrobiliśmy próby i zagraliśmy koncert w Warszawie, po czym na rok, z wiadomych przyczyn, zostaliśmy odcięci od sceny. Aktualnie wznawiamy projekt i zagraliśmy już kilka koncertów.

Jako ciekawostkę mogę dodać, że pierwszy kontrabas w moim życiu dostałem właśnie od Leszka. Cieszę się, że udało się dopasować terminy całej trójki i mogliśmy wystąpić na KJBD. Zawsze staram się, żeby na naszym festiwalu grały świetne zespoły. Nie idę na kompromisy. To jest festiwal, który traktuje muzykę serio.

To trochę taki kartuski „boost time”. Piotr Lemańczyk Electric Band na finał ósmej edycji?

Nie chcę być monotematyczny, bo dopiero co graliśmy w ubiegłym roku, ale jeśli chodzi o ten mój elektryczny skład, to idziemy za ciosem i w styczniu nagrywamy kolejną płytę.*

Tęskno ci było chyba za tą basówką…

Nie! [śmiech]. Ale jakieś trzy lata temu graliśmy kilka koncertów w Stanach i w Chicago została mi wręczona pięciostrunowa gitara basowa. Nie bardzo wiedziałem, co z nią zrobić, bo wówczas mało co ćwiczyłem na tym instrumencie i musiałem mocno wejść w ten klimat. Wraz z gitarzystą Marcinem Wądołowskim odwiedzaliśmy muzyczne sklepy i wylądowaliśmy m.in. w sławetnym sklepie z filmu Blues Brothers. Tam urzekł mnie sześciostrunowy model, z którym spędziłem na osobności kilka godzin. Gdy wrócił po mnie Marcin, powiedział: „stary, musisz mieć taką gitarę!”. Po powrocie do Polski jednak pojechałem na testy pewnej basówki, która następnego dnia wylatywała do Japonii. Od pierwszego zagrania stwierdziłem, że chcę dokładnie taki model.

Skład twojego Electric Bandu jest chyba największy spośród tych, w jakich dotychczas miałeś okazję tworzyć. Czym różni się kameralny Lemano od tego dzielącego dźwięki z większą ekipą muzyków?

Myślę, że wszędzie słychać cząstkę mnie. Zauważ, że skład na Electric Band zmienia się w zależności od utworu. Są takie kompozycje, które gram wyłącznie w triu. Koncerty również gramy teraz tylko w pomniejszonym składzie – z gitarą i perkusją. I chyba z tego też bierze się ciśnienie na zrobienie tej następnej płyty jedynie z Tomkiem Łosowskim i Marcinem Wądołowskim. Może pojawią się jacyś goście, ale trio to baza. Nazwałem ten projekt Electric Bandem, bo instrumentalnie różnimy się od tradycyjnego akustycznego trio. Od kontrabasu oczywiście się nie odżegnuję, potrzebuję uzupełnienia w takiej postaci. Wiesz, ja nie patrzę na muzykę przez pryzmat instrumentu, a ludzi. Ta gitara daje mi możliwość poruszania się w różnych rejestrach. Proza życia…

Powiedział Piotr Lemańczyk, wszedł na scenę, zamknął oczy i odpłynął na godzinę. Reset?

Scena to moje wakacje. Ja chcę się na niej spalać, grać świetną muzę, a odpoczywam, gdy po koncercie siedzimy wszyscy razem i sobie luźno rozmawiamy o tym, co się wydarzyło. To dla mnie najlepszy wypoczynek.

Ponoć Facebook to fakebook, a ty nie kłamiesz, pod każdym postem pisząc „i love my job”. Gdyby zapytać twoich sąsiadów, kim jest Piotr Lemańczyk, to pewnie powiedzą o tobie: „człowiek, który kocha to, co robi”. Tak właśnie chciałbyś być postrzegany?

Zostawiam to swoim słuchaczom. Ja po prostu zagłębiam się w muzykę i w ten sposób daję im siebie. Ich odbiór, jakikolwiek by był, jest dla mnie reakcją, jakąś odpowiedzią, którą szanuję i cenię. Z natury ciągnie mnie do ludzi, którzy traktują muzykę w sposób metafizyczny. Nie chodzi mi o mimikę twarzy i merdanie włosami. Wspólne granie to modlitwa. Bierzesz instrument i obowiązują cię już zupełnie inne reguły. Tylko z takimi ludźmi chcę grać i właściwie tylko na takich udaje mi się trafiać. Nie obchodzi mnie, czy ktoś skończył akademię, czy to jest doktor czy samouk, liczy się szczery przekaz. Niech muzyka będzie modlitwą.

Tagi w artykule:

Powiązane artykuły

polecane

newsletter

Strona JazzPRESS wykorzystuje pliki cookies. Jeżeli nie wyrażasz zgody na wykorzystywanie plików cookies, możesz w każdej chwili zablokować je, korzystając z ustawień swojej przeglądarki internetowej.

Polityka cookies i klauzula informacyjna RODO