Felieton Słowo

Down The Backstreets: Największy hip-hopowy gawędziarz

Obrazek tytułowy

Slick Rick – The Great Adventures of Slick Rick (Def Jam, 1988)

Niezależnie od tego, czy uznamy to bardziej za napęd rozwoju, czy raczej element autodestrukcyjny – hip-hop to kultura oparta na rywalizacji. Można zebrać w jednym pokoju dziesięciu raperów i każdy z nich będzie twierdził, że jest najlepszy. Podobnie rzecz ma się, gdy zaczniemy analizować poszczególne elementy warsztatu rapowego. Natomiast gdy dyskusja schodzi na temat storytellingu – utworów opowiadających historie – większość MC, krytyków, fanów wskaże jednego twórcę jako absolutnego króla, od którego uczyła się reszta mistrzów mikrofonu. Slick Rick – wzór rapowego gawędziarza. Ekstrawagancko ubrany, obwieszony łańcuchami, noszący przepaskę na oko i złote nakładki na zęby – niepodrabialny, niedający się z nikim pomylić Brytyjczyk od roku 2016 jest również obywatelem Stanów Zjednoczonych.

Urodzony w styczniu 1965 roku w Londynie, wyemigrował z rodzicami do USA w roku 1976. Dzieciństwo spędzone w Wielkiej Brytanii, rodzice z Jamajki, nastoletnie lata na nowojorskim Bronksie – taki kocioł kulturowy musiał poskutkować unikatowym stylem, wyróżniającym się na tle całej ówczesnej sceny. Warto dodać – zafiksowanejna punkcie oryginalności. Slick Rick rapował z dziwnym akcentem – mocno inspirowanym czasami hip-hopowego oldschoolu, ale doprawionym pewną brytyjską, trochę pretensjonalną elegancją. Było w jego prezencji wokalnej coś bezczelnego, przynoszącego na myśl pyskatego, wywyższającego się dzieciaka, ale z niepodważalnymi umiejętnościami i magnetyzmem.

W 1985 roku, jeszcze rapując pod pseudonimem M.C. Ricky D, wystąpił na singlu Doug E. Fresha & The Get Fresh Crew w ikonicznym utworze La-Di-Da-Di – przerabianym, cytowanym, dyskutowanym w kulturze aż do dzisiaj. To był moment jego przebicia się do szerszej świadomości, a trzy lata później Slick Rick wydał debiutancki LP The Great Adventures of Slick Rick.

Oślepiony w dzieciństwie na jedno oko, przez większość młodości niepasujący do otoczenia (Jamajczyk w Londynie, Brytyjczyk w Nowym Jorku), Rick spędzał wiele dni w domu, pisząc dla zabicia nudy historie. Ten element warsztatu rozwijał również po dołączeniu do społeczności hip-hopowej, dzięki czemu błyszczy on szczególnie na albumie. Narracje zawierają ogrom kolorowych szczegółów, poczucie humoru, zabawę głosem i odgrywanie ról, a najczęściej również morał.

Rick zabiera nas w podróż przez całą paletę emocji: od śmiechu na głos, przez wzruszenie i podnoszenie na duchu, aż po… Cóż… Niektóre teksty są niestety problematyczne, okrutnie śmierdzące mizoginizmem. Szczególnie mam na myśli Treat Her Like A Prostitute, w którym Rick na podstawie trzech anegdot doradza, by traktować kontakty z kobietami przedmiotowo – w celu uniknięcia szkód emocjonalnych i finansowych. Z kolei Indian Girl – An Adult Story może nie spodobać się wielu słuchaczom ze względu na quasi-pornograficzny charakter, ale prawdziwym problemem jest ostatnie 10 wersów, zawierających kilka szczegółów wzbudzających ogromny niesmak.

The Great Adventures of Slick Rick jest albumem genialnym, jednym z najlepszych w historii gatunku, ale nie ma co milczeć o jego ciemnej stronie. Sam Rick mówi po latach, że rozumie zarzuty, ale uważa te utwory za zabawne i że jego celem była jedynie rozrywka. Ocenę pozostawiam Państwu. Niech nikomu oburzonemu nie umknie jednak wokalny i liryczny geniusz Slick Ricka – grającego na każdej emocji, opowiadającego historie na każdy temat, charyzmatycznego, angażującego, perfekcyjnego nawet 35 lat później.

Za produkcję odpowiedzialni są: sam Slick Rick (pięć utworów), Bomb Squad (sześć utworów, znani przede wszystkim z płyt Public Enemy i pierwszej solówki Ice Cube’a), a jeden bit dorzucił Jam Master Jay. Co prawda słychać typową dla Bomb Squadu „ścianę hałasu” oraz typowy dla ery nacisk na bębny, ale The Great Adventures of Slick Rick jest o wiele bardziej melodyjnym albumem niż np. wydawane w Def Jam albumy Public Enemy czy Beastie Boys. Teenage Love, Teacher, Teacher czy Hey Young World powinny spodobać się nawet ludziom narzekającym na brak melodii w rapie (wybuchnąłem śmiechem, pisząc to, jesteście niesamowici, pozdrawiam, he he). Co więcej – sam Rick swoimi zabiegami wokalnymi dba o urozmaicenie krajobrazu dźwiękowego.

O ile potrafię zrozumieć osoby narzekające, że Paid in Full Erica B. i Rakima albo Criminal Minded Boogie Down Productions brzmią dzisiaj archaicznie, to w przypadku The Great Adventures of Slick Rick muszę zaprotestować. Wiele utworów z tego albumu mogłoby się ukazać dzisiaj i trafić prosto na playlisty serwisów streamingowych. Tematyka utworów jest różnorodna, ale niemal każdy bit to gotowa bomba imprezowa – Rick dba przede wszystkim o rozrywkę. Jest energicznie, jest rytmicznie, jest tanecznie – nie trzeba zatrzymywać się i oddawać refleksji. Bawmy się dalej!

Niezadowolony z długiego oczekiwania na wydanie singla i albumu, świadomy wygasającej zajawki wśród słuchaczy, Rick oddał utwór The Ruler’s Back DJ-owi Red Alertowi (temu samemu, któremu Boogie Down Productions wręczyli South Bronx). Dopiero to działanie obudziło Def Jam, który podjął kroki prowadząc do wydania The Great Adventures of Slick Rick. Album osiągnął status platynowej płyty i pięciokrotnie zajmował miejsce na szczycie zestawienia Top R&B/Hip-Hop Albums magazynu Billboard. Dzisiaj uważany za rapową legendę i inspirację dla kolejnych pokoleń raperów, Slick Rick nie może być jednak zadowolony z dalszego przebiegu swojej kariery. Kolejne jego dwa albumy ukazały się w czasie jego pięcioletniej odsiadki w słynnym nowojorskim więzieniu Rikers Island. Ze względu na oczywiste ograniczenia nie były produktami wytrzymującymi jakiekolwiek porównania z The Great Adventures of Slick Rick. W 1999 roku ukazał się album The Art Of Storytelling – o wiele lepszy od dwóch poprzednich, w dodatku wzbogacony o gościnne zwrotki gwiazd: Nasa, Raekwona, Snoop Dogga oraz duetu Outkast. I na razie jest to ostatni wydany przez Slick Ricka album.

Były udane single (szczególnie polecam Need Some Bad ze ścieżki dźwiękowej do filmu Facet do dziecka) i gościnne zwrotki, ale na oficjalny longplay czekamy do dzisiaj. I chociaż ten brak albumu od 25 lat dla wielu twórców oznaczałby odejście w zapomnienie, to 35 lat od debiutanckiego LP nadal nikt nie może się równać ze Slick Rickiem. Jego energia jest unikatowa, radość z występów zaraźliwa, a album The Great Adventures of Slick Rick to fundament kultury.

PS. Ogrom mediów cytuje za Wikipedią datę wydania The Great Adventures of Slick Rick jako 1 listopada 1988. To błąd – album ukazał się w grudniu 1988.

Adam Tkaczyk

Tagi w artykule:

Powiązane artykuły

polecane

newsletter

Strona JazzPRESS wykorzystuje pliki cookies. Jeżeli nie wyrażasz zgody na wykorzystywanie plików cookies, możesz w każdej chwili zablokować je, korzystając z ustawień swojej przeglądarki internetowej.

Polityka cookies i klauzula informacyjna RODO