Felieton

Down the Backstreets: O.C. – Word…Life

Obrazek tytułowy

fot. mat. prasowe

Jeśli chodzi o ilość talentu zgromadzonego pod jednym parasolem, niewiele grup w historii rapu może równać się z D.I.T.C. Mamy tam człowieka, który zapoczątkował styl charakternego, bezczelnego braggadocio, mamy jego podopiecznego, który to udoskonalił i pomimo wczesnej śmierci do dzisiaj jest jednym z niedoścignionych wzorów rapowych. Mamy też jednego z najlepszych raperów i producentów jednocześnie, z tą różnicą, że w przeciwieństwie do najbardziej znanych osób łączących w sobie te profesje nie potrzebował nigdy ghostwriterów. Mamy Latynosa, który osiągał sukcesy artystyczne i komercyjne na przestrzeni długich lat, a jego pierwszy hit i ostatni dzielą 23 lata… Mamy też jeszcze paru innych koleżków, którym 95 procent obecnego głównego nurtu rapowego nie dorasta do pięt pod względem umiejętności. Jednak najlepszy album w katalogu D.I.T.C. wydał raper, którego zazwyczaj wcale nie wymienia się w pierwszej kolejności, gdy myślimy o tej grupie.

W 1994 i 1995 roku słuchacze byli diabelnie rozpieszczeni. Dostaliśmy wtedy całą stertę albumów, które stały się wzorami do naśladowania i stanowią fundamenty tej kultury – Illmatic, Ready To Die, Sun Rises in the East, Resurrection, The Diary, The Main Ingredient, Hard to Earn, KRS-One, Liquid Swords, 6 Feet Deep. Można tak wymieniać i wymieniać, a nadal będzie mało. 18 października 1994 roku ukazał się Word…Life – debiutancki album Omara Credle, bardziej znanego jako O.C. Nie był on raperem specjalnie znanym – zadebiutował w 1991 roku na pierwszym albumie Organized Konfusion, potem warto odnotować jego zwrotkę w remiksie utworu Back to the Grill MC Sercha, na którym udzielił się również młodziutki Nas. Kilka miesięcy wcześniej ukazał się Illmatic, a wkrótce miał wyjść Ready To Die. Fani nie obgryzali zatem paznokci w oczekiwaniu na Word…Life – tym większe było zaskoczenie, gdy album okazał się taką petardą.

Za produkcję odpowiada przede wszystkim jeden z naczelnych producentów D.I.T.C. – Buckwild. Wysmażył on osiem z 14 bitów. Trzy dokładają Organized Konfusion, dwa DJ Ogee i jeden rzuca Lord Finesse. Cały album utrzymany jest w ulicznym, surowym klimacie, pełnym jazzowych sampli, ciężkiego basu i twardych bębnów – czyli takim, jakiego można się spodziewać po Nowym Jorku połowy lat dziewięćdziesiątych.

Wśród samplowanych artystów znajdziemy między innymi Maynarda Fergusona, Cannonballa Adderleya, Isaaca Hayesa, Roya Ayersa, Duke’a Ellingtona i Weather Report. Nie ma co krążyć dookoła tematu i zastanawiać się, jak to ładnie napisać, więc będzie wprost: produkcja jest bezbłędna! To jest ten moment w historii rapu, gdy wydawało się, że beatmakerzy już zawsze będą rzucać genialne bity, jeden za drugim, niemalże od niechcenia. Skoro mamy takie fundamenty, to co oferuje główny bohater albumu?

Oferuje to, co tygryski lubią najbardziej: cwane i ulicznie inteligentne braggadocio (ponownie tłumaczę: tekst, który polega na kreatywnym i oryginalnym wychwalaniu własnych umiejętności), historie opisane w szczegółowy i obrazowy, wręcz kinowy sposób oraz elokwentnie podjęte tematy poboczne: hołd dla matki, antyhołd dla policji, problemy z dziewczynami etc. Wszystko podane w energiczny sposób, z dobrym flow (chociaż nie najoryginalniejszym) i mocnym głosem.

Times Up – pierwszy singiel z albumu to jeden z najlepszych kawałków od świtu cywilizacji. Jest bardzo często cytowany w rapie, pojawił się również w filmie 8 Mila na prośbę Eminema, który ponoć w przeszłości trenował swoje bitewne rymy właśnie pod ten podkład. Jeśli nie liczyć krótkiej recytacji Prince’a Po w Outrze, to na albumie nie pojawia się ani jeden gość. O.C. utrzymuje uwagę słuchacza przez cały czas trwania Word…Life, co samo świadczy o tym, jak ciekawym jest MC. Ciekawostka: kobiecy głos, który słyszymy w utworze Ma Dukes należy do matki O.C.

Formuła Word…Life nie wybiega co prawda poza standardy: bit + rapowane zwrotki. Wyżej opisana tematyka również pojawia się na setkach innych rapowych albumów. O.C. i pozostali ludzie odpowiedzialni za całokształt albumu robią to, po prostu, o wiele lepiej od reszty. W efekcie naprawdę trudno nie nacisnąć ponownie przycisku „play” po pojedynczym wysłuchaniu płyty. Word…Life to jeden z najlepszych albumów lat dziewięćdziesiątych. Nieco zapomniany – niesłusznie. Klasyk, pozycja obowiązkowa.

autor: Adam Tkaczyk

Tekst ukazał się w magazynie JazzPRESS 11/2017

Tagi w artykule:

Powiązane artykuły

polecane

newsletter

Strona JazzPRESS wykorzystuje pliki cookies. Jeżeli nie wyrażasz zgody na wykorzystywanie plików cookies, możesz w każdej chwili zablokować je, korzystając z ustawień swojej przeglądarki internetowej.

Polityka cookies i klauzula informacyjna RODO