Felieton Słowo

Down the Backstreets: Święto rapowych dziadów (czyli moje)

Obrazek tytułowy

Common & Pete Rock – The Auditorium vol. 1

(Loma Vista, 2024)

Takie płyty zwyczajnie mnie cieszą. Dwie niezaprzeczalne legendy hip-hopowego świata – zawsze obecne w kulturze, chociaż od pewnego czasu nieco na drugim planie – połączyły siły i wydały bardzo dobre LP. Common swój drugi album – będący pierwszym klasykiem w jego dyskografii – wydał w 1994 roku (na marginesie – pisałem o nim w JazzPRESS-ie z lipca 2016; na dalszym marginesie – mój Boże, to było osiem lat temu?!). Od tamtej pory dał nam jeszcze co najmniej dwie kolejne wybitne płyty, kilka bardzo dobrych, a nawet najsłabsze elementy jego katalogu zawierają świetny utwory.

Pete Rock powszechnie uważany jest za jednego z najlepszych producentów w historii. Dwa klasyczne albumy w duecie z C.L.-em Smoothem, udział w wielu płytach stanowiących kamienie milowe hip-hopu, rapowe hymny, remiksy przebijające popularnością oryginały… Typ jest instytucją w tej kulturze. W ostatnich latach wydał kilka bardzo dobrych projektów, które jednak nie trafiły na radary wielu słuchaczy rapu, a przynajmniej nie tylu, na ilu zasługiwały: Retropolitan ze Skyzoo, Don’t Smoke Rock ze Smoke DZA-ą, a także wspaniałe Petestrumentals 3. Kilkukrotnie był też bohaterem miniaferek internetowych, gdy zdarzyło mu się np. wysłać niefortunnego tweeta czy skonfliktować z Lupe Fiasco. Te sytuacje nieco zaburzyły jego wizerunek, ale nie podważyły pomnika, jaki postawił sobie katalogiem muzycznym.

A zatem: dwie ikony, obydwie obecne przez ponad 30 lat na scenie… Biorąc pod uwagę ksywy – brzmi ekscytująco. Ale mając w pamięci, ile takich „zbyt późnych” współprac się nie powiodło – wzbudza też niepokój o finalny produkt.

Promocja albumu zaczęła się już dobre kilka miesięcy przed premierą – single, wywiady, podcasty, teledyski, występy w talk showach, sesje zdjęciowe… Panowie podeszli bardzo poważnie do odpowiedniego nagłośnienia swojego projektu, co jest coraz rzadsze w obecnym krajobrazie branży muzycznej. Na mnie to zadziałało – czekałem na The Auditorium vol. 1 z o wiele większą niecierpliwością, niżbym się wcześniej spodziewał (podobną drogą poszli kolejni dwaj weterani z nadchodzącym wspólnym albumem: LL Cool J i Q-Tip). Oczywiście wszystko wzięłoby w łeb, gdyby płyta okazała się niewypałem. Tymczasem w mojej ocenie The Auditorium vol. 1 to najlepszy album Commona od 13 lat (a wiele głosów wskazuje, że nawet od 19 lat i Be), a Pete’a Rocka od 26 lat (nie licząc wydanych po latach albumów z InI i Dedą).

Common, chociaż nadal sentymentalny i emocjonalny, brzmi niczym ożywiony po latach, zgłodniały mikrofonu, gotowy na odzyskanie swojej pozycji na scenie. Zdarzają mu się momenty trochę aż nazbyt wrażliwe, ocierające się o tanią poezję – napiszę wprost: A God (There Is) z aktualną partnerką – Jennifer Hudson), ale zbalansowane są surowością godną dzieciaka z Chicago, wychowanego w latach 80. Głód i energię widać również w liczbach – Common bardzo rzadko oddaje na tej płycie mikrofon komukolwiek innemu. Jedną rapowaną zwrotkę jedzie Pete Rock, refreny śpiewają Bilal, Jennifer Hudson i PJ. Zawsze miło jest usłyszeć Posdnuosa z De La Soul, który obecny jest w utworze When the Sun Shines Again. Natomiast: z Commonem w takiej formie, chciałoby się posłuchać, jak wymienia zwrotki i wersy z innymi MC z jego pokolenia – może wycisnąłby z nich dawną energię? Rzadko się to zdarza, ale zabrakło mi jeszcze ze dwóch gości dla urozmaicenia tego godzinnego LP.

Co prawda czasy, w których bity Pete’a Rocka były większymi gwiazdami niż rapujący na nich MC, minęły, ale na The Auditorium vol. 1 wytworzył z Commonem niezaprzeczalną chemię i zapewnił bazę do zaprezentowania całego arsenału tego utalentowanego MC. Bo przy odpowiednim bicie Common wrócił do swoich konfrontacyjnych czasów, uduchowionych i świadomych społecznie, miłosnych, a nawet otarł się o spoken word. Pete Rock postawił na sprawdzone, typowe dla siebie fundamenty: soulowe sample. Usłyszymy fragmenty utworów m.in. Arethy Franklin, Curtisa Mayfielda, Marvina Gaye’a czy Loleatty Holloway. Wykorzystał też ogrom wokalnych sampli z ikonicznych utworów rapowych: Eric B. Is The President Erica B. i Rakima, The Bridge MC Shana, Can It All Be So Simple Wu-Tang Clanu, I Am I Be De La Soul. Te fragmenty potęgują hip-hopowy vibe całego albumu.

Bo i taki jest jego motyw przewodni, zarówno wokalnie, jak i muzycznie The Auditorium vol. 1 epatuje miłością do kultury hip-hopowej, do jej obydwu złotych er, do coraz mniej znaczących w głównym nurcie umiejętności. To działa, szczególnie na takie rapowe dziady jak ja – śledzące co prawda aktualną scenę, szanujące rapowych idoli najmłodszej generacji hip-hopu, kochające aktualne podziemne gwiazdy, ale jednak mimo wszystko tęskniące do lat 90. Album Commona i Pete’a Rocka jest unikatowym prezentem dla sentymentalnych hip-hopowych głów. Jednocześnie podkreślam w tym miejscu: nie dajmy się zwariować w tej tęsknocie – aktualna hip-hopowa scena jest pięknie zróżnicowana i wypełniona wyjątkowymi talentami. Żadne „kiedyś to było” mnie nie przekona, że jest inaczej – wystarczy poszukać.

Skoro udało się przełamać klątwę spóźnionych projektów legend, to może panom powiedzie się również z pechowym „vol. 1”? Wiele było w historii osamotnionych pierwszych woluminów, ale Common i Pete Rock wydają się być w gazie, napędzeni wzajemną wysoką formą, bardzo pozytywnym odbiorem albumu i chemią w studiu. Kto wie – może za rok powtórka?

Adam Tkaczyk

Tagi w artykule:

Powiązane artykuły

polecane

newsletter

Strona JazzPRESS wykorzystuje pliki cookies. Jeżeli nie wyrażasz zgody na wykorzystywanie plików cookies, możesz w każdej chwili zablokować je, korzystając z ustawień swojej przeglądarki internetowej.

Polityka cookies i klauzula informacyjna RODO