Tzadik, 2022
Bill Laswell i John Zorn powszechnie uznawani są za gigantów sceny avant jazzowej, noise’u, ambientu… – stylistyki można by mnożyć. Obydwaj mają ponad 40-letni staż jako muzycy i są uznanymi producentami. Gdy w przeszłości ich muzyczne ścieżki się przecinały, zawsze powstawały nagrania niekonwencjonalne, trudne do zaszufladkowania, a przy tym często trudne w odbiorze, nawet w kontekście innych ich nagrań.
Ich wspólny projekt Painkiller (1991-94) był mieszanką dubu, hardcore’u i avant jazzowej improwizacji opartej na rytmach grindcore’owych. Kolejnym spotkaniem Laswella i Zorna był Praxis. John Zorn zagrał w tej grupie gościnnie na albumie Sacrifist (1994) i brzmienie jego saksofonu doskonale korespondowało z metalowym brzmieniem gitary Bucketheada oraz ekspresyjnym, nieludzkim wręcz krzykiem Yamatsuki Eye. Projekt Bladerunner – bardzo obiecujący (Laswell, Zorn, Frith, Lombardo) – zakończył się serią porywających koncertów, koncertowych bootlegów krążących między fanami i wielkim niedosytem, bowiem jedynym jego nagraniem studyjnym okazał się jeden utwór na płycie Johna Zorna Music Romance, Vol. 2: Taboo and Exile (1999).
Wszytko to działo się dwie-trzy dekady temu – od tamtego czasu (o ile się nie mylę) nie było żadnych wspólnych studyjnych nagrań Johna Zorna i Billa Laswella. Dlatego wydany w lutym tego roku album The Cleansing, sygnowany ich nazwiskami, wart jest odnotowania w kontekście podjęcia współpracy po ponad 20 latach. Nagrania zostały zrealizowane przez muzyków po kilkunastomiesięcznym lockdownie, w przypadku Zorna po ponadrocznej przerwie od grania na instrumencie. Czy oczyszczający (zgodnie z tytułem albumu) charakter sesji nagraniowej wpłynął pozytywnie na muzykę? Spróbujmy się przekonać – w rzeczywistości lub w wyobraźni – odbywając podróż przez kolejne utwory tego albumu.
Pierwszy niesie nam spokój – możemy rozkoszować się zarówno brzmieniem basu, jego modulacją, jak i czystością brzmienia saksofonu. Można powiedzieć, że ta niespieszna improwizacja działa na muzyków wzajemnie odprężająco i jest w niej dużo liryki. Ale ten spokój trwa tylko parę minut, ponieważ pierwsza iskra powoduje reakcję łańcuchową – ostrzejszy ton saksofonu implikuje szybsze przebiegi na gryfie basu, podrażniony saksofon już nie zwalnia, bas jakby bulgotał w tle, a saksofon wpada w pętlę przeraźliwych dźwięków, jakby był samochodzikiem o styropianowych kołach zataczającym koła po szkle. Rozgrzewkę mamy za sobą…
Drugi niesie nam wojnę – mocno zniekształcone, noise’owe brzmienie basu zbliża nas do estetyki Painkillera, a wybuchy saksofonu co chwilę rozdzierają dźwiękową przestrzeń – mijają ułamki sekund, zanim mózg zdekoduje czy to instrument, czy ludzki krzyk. Pogłosy rozlewają plamy basu, na ich tle saksofon punktuje krótkimi strzałami lub całymi seriami ćwierknięć, uderzeń. Wreszcie basowy dron o zmiennej wysokości zaczyna tworzyć coś w rodzaju linii melodycznej, a kiedy pojawia się fragment „zwykłej” avant jazzowej improwizacji, odnotowujemy z ulgą, że to wręcz mainstream.
Trzeci niesie nam radość – głosy metalicznych ptaków, ćwierkających wokół przenikliwie, w kolejnym utworze to oczywiście John Zorn. Uzupełnione flażoletami na gitarze basowej przez Billa Laswella i kolejnymi niespotykanymi efektami, tworzą egzotyczny dźwiękowy krajobraz. Zabawy dźwiękowe wypełniają cały utwór – ćwierki, pomruki, porykiwania, śpiewy… Kreatywność muzyków w wykorzystaniu instrumentów do naśladowania dźwięków natury jest tak duża, że czasem można się zastanawiać, czy dany dźwięk został wykreowany przez saksofon, czy przez gitarę basową – tym bardziej, że muzycy stosują różne techniki sonorystyczne.
Czwarty niesie nam tajemnicę – z czysto muzycznego punktu widzenia jest to utwór, w którym Bill Laswell pokazuje cały arsenał swoich technik gry na basie z użyciem wah-wah, charakterystycznych dla niego brzmień, frazowań. Jednak poza tym jest to utwór, w którym słychać wschodnie inspiracje w grze Johna Zorna, a przeplatające się, urozmaicone brzmieniowo frazy basu i saksofonu sugerują jakąś opowieść i mogłyby mieć charakter ilustracyjny. Tytuł utworu William Burroughs i sama postać najstarszego z bitników (biorącego kiedyś udział w nagraniach Billa Laswella) nie jest tu zapewne bez znaczenia.
Piąty niesie nam wiatr – przedostatni utwór zaczynający się repetycyjnym frazowaniem saksofonu, o mocno eterycznym brzmieniu, bliski jest estetyce Colina Stetsona; elektroniczny podkład zamieniający się w niepokojący szum stopniowo dodaje coraz więcej atmosfery niepokoju, a improwizacja Johna Zorna intensyfikuje się. Szósty niesie nam funk – tytułowy utwór oparty jest na funkującym basie. Gdyby ktoś zapytał, na czym polega oryginalność Billa Laswella jako basisty, odpowiedź znajdzie właśnie tutaj. Bardziej liryczna i spokojna w porównaniu do wcześniejszych utworów improwizacja Johna Zorna, z sefardyjskimi wstawkami, przynosi wyciszenie, czy może – jak sugeruje tytuł – oczyszczenie.
Album, wydawałoby się, prosty w zamyśle (na dwa instrumenty), jest bardzo różnorodny od strony pomysłów. Każdy utwór to inna koncepcja, inne podejście do wspólnej improwizacji, inne ramy formalno-brzmieniowe. Tym, co spaja całość, jest indywidualizm muzyków – John Zorn i Bill Laswell eksplorują materię dźwiękową z niebywałą swobodą, nie ma dla nich ograniczeń w kreowaniu muzycznych światów. Świetnie operują kontrastami brzmieniowymi – tworzą w ten sposób dialog improwizacyjny rozdzierający słuchacza między komfortem i dyskomfortem. Muzyka co chwilę wyrywa go ze strefy komfortu, by za chwilę ten dyskomfort łagodzić, angażując sluchającego od początku do końca i nie pozwalając „przejść obok” nagrania.
John Zorn tylko od 2010 roku nagrał ponad 90 (!) albumów, przyprawiając o czarną rozpacz nawet swoich największych wyznawców. Pomimo takiej nadprodukcji muzyki warto, aby czasem wchodził do studia razem z Billem Laswellem – suma ich kreatywności daje bardzo ciekawe efekty.
Grzegorz Pawlak