Płyty Recenzja

Warsaw Improvisers Orchestra – Trzy dni

Obrazek tytułowy

(WIO, 2024)

Spośród krajowych orkiestr improwizujących to właśnie ta warszawska wykazuje się obecnie największą aktywnością i dbałością o regularne występowanie. To zresztą dużo więcej niż po prostu orkiestra – od 2013 roku przewinęło się przez nią bowiem bez mała kilkuset muzyków. Rayowi Dickaty’emu, spiritus movens WIO, podczas trzech marcowych dni roku 2017 udało się na potrzeby nagrań w Polskim Radiu zgromadzić aż 46-osobowy kolektyw improwizatorów. Ten spektakularny moment w historii orkiestry dokumentuje jej nowe, trzypłytowe wydawnictwo zatytułowane po prostu Trzy dni.

Wymienienie wszystkich członków WIO, łącznie z dokooptowanym zespołem wokalnym The Sound in Space Choir, zajęłoby prawdopodobnie co najmniej połowę niniejszej recenzji, lepiej poświęcić tę przestrzeń dźwiękom. Przy tego rodzaju liczebności pojawia się zresztą ryzyko zatracenia tożsamości artystycznej. WIO w pewnym sensie ugięło się pod ciężarem liczb, lecz ostatecznie przekuło brak jednorodnej, spójnej osobowości w zaletę. Muzycy nie wybierają żadnej stylistycznej preferencji, stawiają na totalny eklektyzm. Dzięki temu Trzy dni to wzorowy przykład muzyki improwizowanej wolnej od estetycznych uprzedzeń, swobodnie żonglującej najrozmaitszymi gatunkowymi idiomami.

Na przestrzeni tytułowych trzech dni (każdy kolejny krążek zawiera nagrania poczynione danego dnia) ujawnia się cała paleta odniesień do przeróżnych muzycznych tradycji. Pojawiają się soczyste kontrabasowe drony, krautrockowa motoryka, rytualna psychodelia, free jazz z etnicznymi naleciałościami, łagodne ambienty, elegancka kameralistyka czy nawet chór rozmodlony w znanym wyłącznie sobie języku. Imponujące bogactwo odniesień! A w całej tej dźwiękowej gęstwinie banał pojawia się zaskakująco rzadko. Niemal wszędzie błyskają jakieś brzmieniowe ciekawostki, a dowodzący całą tą rzeszą głosów Dickaty dba od czasu do czasu o odpowiednie dramaturgiczne zwroty akcji.

Oczywiście trudno ten płomień kreatywności podsycać nieustannie, toteż w tak okazałym objętościowo materiale zdarzają się i dążenia ku nonsensownej wirtuozerii. Na pocieszenie zaznaczyć jednak należy, że dzieje się to zaledwie dwukrotnie. Mowa o It Was Dark in the Guitar Room, in the Presence of Sound oraz After a Time the Groove Settled With Regular Angularity z dnia pierwszego. Ścigające się ze sobą solówki gitarowe brzmią niczym wyjęte żywcem z późnego okresu Pink Floyd i nieprzyjemnie trącą kliszami stadionowego prog rocka.

Przy niemal każdym fragmencie Trzech dni nasuwa się wrażenie, że Dickaty za pomocą porządkujących dźwięki gestów rzeźbi w muzycznej materii sceny z filmów odtwarzających się w jego głowie. Choćby taki Chains of Voices Across the Synth mógłby posłużyć za ilustrację sennego koszmaru z produkcji Lyncha. Na tle syntezatorowych szumów i chropawych cięć gitary członkowie The Sound in Space Choir popisują się imponującym zakresem technik wokalnych, skrzecząc, zawodząc i snując upiorne wokalizy podobne do zaklęć rzucanych przez nadnaturalne istoty. Solitude, Starting With Bowls and a Deep Drum to z kolei szamański rytuał, który mógłby wykorzystać Jodorowsky, gdyby kręcił Świętą górę na serio, a w A Trumpet Voiced Truth and Reconciliation słychać lament trąbki jak z napisów końcowych chandlerowskiego kryminału.

Trudno znaleźć bardziej otwarte improwizatorskie przedsięwzięcie na polskim gruncie. Trzy dni można właściwie potraktować jako zapis długiego pobytu na muzycznym placu zabaw, jaki swoim podopiecznym przygotował Ray Dickaty. Wspaniały manifest różnorodności.

Mateusz Sroczyński

Tagi w artykule:

Powiązane artykuły

polecane

newsletter

Strona JazzPRESS wykorzystuje pliki cookies. Jeżeli nie wyrażasz zgody na wykorzystywanie plików cookies, możesz w każdej chwili zablokować je, korzystając z ustawień swojej przeglądarki internetowej.

Polityka cookies i klauzula informacyjna RODO