Recenzja - opublikowana w JazzPRESS - grudzień 2013 Autor: Andrzej Patlewicz
Co najczęściej robią artyści, których album zachwycił recenzentów i na dodatek świetnie się sprzedał? Starają się ów sukces powtórzyć. Monika Borzym była zasłużenie wychwalana za swój debiut Girl Talk, smaczną kolekcję kobiecych hitów, przemienionych w szlachetne, jazzowe ballady przez aranżera Gila Goldsteina. Album pokrył się w Polsce platyną, ale wokalistka nawet nie próbowała nagrać po raz drugi takiego samego krążka. Wręcz przeciwnie – wraca z materiałem niemal w pełni autorskim, z nowym zespołem i nowym pomysłem na swoją muzykę.
Wymarzyła sobie tym razem kolejnych wyśmienitych muzyków: arcymistrza gitary jazzowej Johna Scofielda, który zagrał w otwierającym album utworze „Falling” i „Only Girl In the World”, brazylijskiego wirtuoza gitary akustycznej Romero Lubambo, którego grę możemy podziwiać w „The Quiet Crowd”, wybitnego saksofonistę Chrisa Pottera, który na swoim tenorze pomrukuje w tytułowym „My Place”, zaś na sopranie zagrał w „In the Name of Love”. Nie mogło zabraknąć genialnego trębacza Randy’ego Breckera, który coraz częściej otwiera się na współpracę z polskimi muzykami jazzowymi (ostatnie dokonania z Włodkiem Pawlikiem i zespołem High Definition). Jego fantastyczną grę na flugelhornie słychać w dwóch kompozycjach: „Unrequited” i „Świat w proszku”.
To nie wszyscy goście – w zespole nagrywającym album znaleźli się również muzycy tej klasy, co gitarzysta Larry Campbell (znany ze współpracy z Bobem Dylanem i Paulem Simonem), perkusista Kenny Wollesen (grywał z Johnem Zornem, Norah Jones i Johnem Scofieldem) i basista Tony Scherr (m.in. Norah Jones, The Lounge Lizards, John Scofield). Nie zmienił się tylko producent Matt Pierson, któremu polska artystka postanowiła zaufać po raz drugi. Świetnie się rozumieją, wiedziała, że może mu totalnie zaufać i miała w studiu poczucie bezpieczeństwa, a to przecież bardzo ważne. Matt Pierson w pełni stanął na wysokości zadania, nie ściągał ku korzennemu jazzowi, tylko pozwolił wokalistce delikatnie odlatywać. Jej najważniejszym partnerem na My Place nie był jednak żaden bohater amerykańskich scen, ale Polak, kolega ze szkoły, pianista Mariusz Obijalski. To on jest autorem lwiej części materiału, współodpowiada również za aranżacje. To jest Midas, taki gość, który czego się nie dotknie, to mu od razu wychodzi – chwali go wokalistka. Wspólne kompozycje Mariusza i Moniki, oscylujące pomiędzy balladą jazzową, a ambitnym popem, to podstawa tej płyty, ale znalazło się i miejsce dla trzech coverów. Tym razem są to „Only Girl in the World” z repertuaru Ri- hanny, „The Quiet Crowd” Patricka Watsona oraz „In the Name of Love„ Kenny’ego Rankina. Jak w skrócie podsumować drugi album Moniki Borzym? Tytuł wspomnianego przed chwilą hitu Rihanny przychodzi z pomocą. Bo Monika to już nieobiecująca, sprawna wokalistka jazzowa, ale artystka, która znalazła własny, oryginalny styl pomiędzy gatunkami. Swoje miejsce na muzycznej scenie. Jak na album jazzowy, co się obecnie rzadko zdarza, płytę promuje wydany na singlu utwór „Off To Sea” z muzyką Mariusza Obijalskiego i z angielskim tekstem Karliny Covington. Monika Borzym w piękny i fascynujący sposób go wykonuje. Zresztą robi tak i w pozostałych utworach.
Artykuł pochodzi z JazzPRESS - grudzień 2013, pobierz bezpłatny miesięcznik >>