Ktoś kiedyś porównał sztukę współczesną, w tym i muzykę – do wysokiego, starannie przyciętego żywopłotu. Wyśrubowany poziom edukacji sprawia, że poszczególne dzieła niewiele odbiegają od siebie poziomem. Ot, gdzieś jeden czy drugi listek odstaje w tę lub inną stronę, ale z daleka nie robi to wielkiej różnicy. Jednak zdarzają się wyjątki. Słuchamy kolejnej płyty, niby z góry wiemy, co na niej będzie, a tu zaskoczenie, bo coś nagle wyskoczyło z tego żywopłotu niczym smukła topola. Spieszę donieść, że tak się rzecz ma z najnowszym krążkiem Piotra Wojtasika To Whom It May Concern.
Ale zacznę od dygresji. Na samym początku lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku istniał w moim rodzinnym mieście sklep-komis z zagranicznymi płytami. Kiedyś natknąłem się w nim na dwie płyty Steve'a Lacy'ego z końca lat osiemdziesiątych – Momentum i The Door. Muzyka była trudna, ale zjawiskowa. Słuchałem tego jak urzeczony i przez skórę wiedziałem, że to jazz w najwyższym stopniu, jeśli tak można powiedzieć, „artystyczny”. Oba te krążki wyznaczyły dla mnie standard w dziedzinie nowoczesnego grania postfree i do dzisiaj są ozdobą mojej kolekcji. Dlaczego o tym wspominam? Ponieważ nieoczekiwanie najnowsze dzieło Piotra Wojtasika przynosi podobny, „artystowski” – w najlepszym tego słowa znaczeniu – klimat. Nic w tym zresztą dziwnego, skoro na fortepianie gra tutaj Bobby Few – ten sam, który niegdyś grał na płytach Lacy'ego. Czuję się tak, jakby nasz trębacz zrobił mi osobisty prezent!
Piotr Wojtasik to ktoś, kto cały czas poszukuje, rozwija się w różnych kierunkach i nie spoczywa na laurach. Ma swój odrębny styl, ale nigdy nie wiadomo, czym nas zaskoczy. Takich w jazzie jest wbrew pozorom niewielu. Jako trębacz nie idzie, jak wielu jego kolegów, w stronę „krainy powyżej ciszy”. Ton i sposób frazowania to czysty Kenny Dorham, plus podobne ryzykanckie balansowanie na granicy czystości frazy. To bardzo – dodajmy – nieakademickie podejście. Ale w tej muzyce nie liczy się polor i błyskotki. Płyta To Whom It May Concern wyraźnie adresowana jest do najbardziej wyrobionej jazzowej publiczności. Gatunkowo jest wytrawna. Z tej najdroższej półki.
Piotr Wojtasik jest tutaj nie tylko trębaczem, ale i kompozytorem całości. Jednak ta płyta jest wyraźnie zespołowa – powstała w gronie zaufanych i dobrze osłuchanych ze sobą instrumentalistów. Lider najwyraźniej przedstawił szkice tematów, a reszta wydarzyła „się sama” w studiu nagraniowym, jak za najlepszych lat sześćdziesiątych. Grupa jest międzynarodowa. Oprócz lidera i wymienionego już pianisty Fewa grają tutaj amerykański perkusista John Betsch, który również z Lacym współpracował, węgierski alcista Viktor Tóth, holenderski basista Joris Teepe i wreszcie polski tenorzysta Sylwester Ostrowski. Nagrań dokonano w 2016 roku we Francji.
Wszystkie tematy Wojtasika, oprócz dwóch miniaturek (Joris, Bobby), to utwory wielowątkowe, kreślone szerokimi łukami o zatartych granicach pomiędzy kompozycją a improwizacją. Nie da się tej muzyki łatwo zdefiniować, bo słychać w niej elementy stylistyki free, ale i pewną transowość z hipnotycznym groovem, potoczysty hard bop i klimaty iście kontemplacyjne. Można tego słuchać wiele razy, a i tak znajdziemy za każdym razem coś nowego i ekscytującego. Wspaniały album!
Tekst ukazał się w magazynie JazzPRESS 3/2019