Recenzja

Dave Douglas Quintet – Time Travel

Obrazek tytułowy

Recenzja - opublikowana w JazzPRESS - maj 2013
Autor: Roch Siciński

Nowy kwintet Dave’a Douglasa powołany w zeszłym roku, by zarejestrować materiał na album Be Still, okazał się nie być tworem jednorazowego użytku, a to cieszy! Na rynku fonograficznym pojawił się krążek zatytułowany Time Travel, jego premiera miała miejsce 9 kwietnia – oczywiście pod szyldem niezależnej wytwórni Douglasa Greanleaf Music.
Dave Douglas jest postacią niezwykle ważną dla współczesnej sceny jazzowej, a wobec fanów i muzyków spełnia na niej dwie role, obie fantastycznie. Artyści przemieszczający swoje muzyczne obozy na terytorium free jazzu, czy szerzej – muzyki improwizowanej, odnoszą się do Douglasa, jako starego pioniera eksperymentów z nurtu zornowskiej Masady, z estymą, zaś muzycy broniący swych obozów postawionych bliżej głównego nurtu jazzowej rzeki słuchają go, ceniąc świeżość jego muzyki, która – szczególnie na ostatnich albumach – podkreśla jazzowy charakter i szacunek do tradycji.

Nie chcę w recenzji opisywać sylwetki tego instrumentalisty, bo też (mam nadzieję) nie ma takiej potrzeby. Jeśli jednak się mylę, to dla wygody posłużę się dwoma sentencjami samego Douglasa. Oba to skrócone opisy jego postaci na portalach społecznościowych, więc przedsta- wić tego Pana można na dwa sposoby: „Dave Douglas – wielokrotnie nagradzany trębacz, kompozytor oraz właściciel wytwórni płytowej Greenleaf Music mieszczącej się w Nowym Jorku” (Twitter); bądź „Muzyk, który często gra na trąbce” (Facebook). Tak czy siak, opisy pióra Douglasa o Douglasie nie mówią wiele poza dystansem jaki prezentuje pod adresem własnej osoby, lepiej sięgnąć po muzykę!

Jeśli ktoś wyczekuje kolejnych nagrań tego artysty to nie musi mieć wielkiej cierpliwości, bo D.D. nagrywa bardzo często, zarówno jako bandleader, jak i sideman. Jeśli jednak śledzi się jego karierę dosyć intensywnie to zawsze przed premierą siedzi w nas pewna nutka ciekawości, czy też niepewności. Przecież zespoły trębacza bardzo często zaskakiwały zarówno nietypowym składem instrumentarium, jak i różnym repertuarem, który bywał mocno naznaczony czymś mniej typowym jak tylko „Body and Soul”; raz sznytem bałkańskim, innym razem nawiązaniami do muzyki klasycznej, żydowskiej, folkowej, czy też elektroniką... Ostatni zespół tego „muzyka, który często gra na trąb- ce” to kwintet. Taki zwykły. Trąbka i saksofon z przodu oraz standardowa sekcja rytmiczna fortepian-bas-bębny za plecami. Może i były ciekawsze pomysły, porywające koncepcje brzmienia przez dobór instrumentów, czy mó- wiąc wprost – ważniejsze albumy. To jednak nic dziwnego, żeby pracując tak intensywnie i wykazując się taką płodnością wydawniczą zapre- zentować album taki jak Time Travel. Zły? Broń Boże! To jest krążek wyśmienity!

Zespół w porównaniu do Be Still okrojony został o wokalistkę Aoife O’Donovan, co zmieniło w sposób naturalny przestrzeń i brzmienie materiału. Repertuar nie służy nam zadumie, jak w przypadku krążka wcześniejszego, który był przecież dedykowany zmarłej przed rokiem matce leadera. Co więc mamy? Na pewno nie kontynuację Be Still, jak gdzieś udało mi się wyczytać... To album bardziej straightahead, z wieloma cechami muzyki mainstreamowej najwyższej próby. Przykładowo – taki swing jak ten zaserwowany przez muzyków w utworze „Beware Of Doug” budzi do życia każdego zna- nego mi umarlaka. Na Time Travel znajdziecie wspaniałe postbopowe zgranie saksofonu (Jon Irabagon) z trąbką oraz słuchającą i doskonale reagującą sekcję w składzie Matt Mitchell (fortepian), Linda Oh (kontrabas) i Rudy Royston (perkusja). Kompozycje czasem utrzymane są w charakterze jazzowych standardów, czasem nieco mocniej „popisane”, choć bez przesady. To jest idealny album dla fanów dużej ilości jazzu w jazzie zagranej z głową, ale i sercem – czego tak często przecież brakuje. A właśnie to posiadanie bądź brak serducha dzieli dobre wykonawstwo od dobrej muzyki. Oczywiście kompani i kompanka lidera to muzycy, którzy warsztat, mowę jazzową opanowali na niezwykle wysokim poziomie i nie jest to bez znacze- nia(!). Jednak największym sukcesem tej płyty jest skuteczne przekazywanie nastrojów – zarówno radości z grania, zadumy nad brzmieniem (przecież tysiące razu już ogranym, a zachowanym w świeżości), czy nieco muzycznych zawijasów (Irabagona z Douglasem prowadzących nas po granicy tarapatów, a jednak utrzymanych w ramach fantastycznego post-bopu) – czyli napięcia, które pokazuje się na tej płycie stosunkowo często. Dave Douglas to przecież marka sama dla siebie. Żadna z kolejnych jego płyt nie rozczarowuje, bez względu na repertuar. Większość z nas przygodę jazzową zaczynała od hard-bopu, więc grono adresatów płyty Time Travel powinno być spore, bo dobrze wrócić czasem do jazzowego mainstreamu z najwyższej muzycznej półki. Polecam!

Artykuł pochodzi z JazzPRESS - maj 2013, pobierz bezpłatny miesięcznik >>

Tagi w artykule:

Powiązane artykuły

polecane

newsletter

Strona JazzPRESS wykorzystuje pliki cookies. Jeżeli nie wyrażasz zgody na wykorzystywanie plików cookies, możesz w każdej chwili zablokować je, korzystając z ustawień swojej przeglądarki internetowej.

Polityka cookies i klauzula informacyjna RODO